Marian Kliszczewski - dyrektor Powiatowego Domu Kultury (1974-1975), Wojewódzkiego Domu Kultury (1976-1985
- Największą zmorą Domu Kultury była obsługa tzw. imprez rocznicowych. Nikt nie wiedział jak to ma wyglądać. Dla bezpieczeństwa zawsze był wiersz o rewolucji październikowej. Mieliśmy też jakąś statuę Lenina czy Stalina, flagę czerwoną. Za to można było zawsze wylecieć z pracy. Jak pracowałem 17 lat w resorcie kultury, to codziennie byłem tym zagrożony. Nie do pomyślenia, żeby na tak poważnej imprezie np. grała pani na flecie.
Nie lubiłem uzgodnień scenariuszy imprez, a jeśli chodzi o imprezę oficjalną było to wszechobecne. Złościłem się, bo jeden zatwierdził, a drugiemu decydentowi się to nie podobało.
W 1973 roku zaczęliśmy organizować Dni Ziemi Krośnieńskiej. Dom Kultury jest taką specyficzną instytucją, że musi sobie wymyślić program, realizować go, a potem ponosić za to odpowiedzialność. Jak to się wszystko udawało, to pochwały zbierał kto inny, a jak się nie udawało, to trzeba było pewną część ciała wypiąć i ponosić konsekwencję. Ta inauguracja była w auli szkoły muzycznej.
Pomyślałem, że nie jest to uroczystość państwowa, więc można sobie pozwolić np. na koncert klarnetowy. Profesor Godek z Krakowa, wtedy dyplomant, powiedział: "Mogę wykonać koncert klarnetowy Mozarta". Na inaugurację zeszły się władze. Wszyscy przyszli, usiedli.
Wychodzi profesor z akompaniatorką, bierze klarnet, zaczynają grać. W pewnym momencie oficjele zaczynają się rozglądać, szukają winnego. Na drugiej części już niektórzy chcieliby wyjść. Na trzeciej części co ważniejsi już wychodzą. W holu mówią: "Kto to coś takiego zrobił". Ja widzę, że to nie przelewki. Naczelnik powiatu krośnieńskiego, Stanisław Jurczak mówi do mnie: "Ty się schowaj, może to jakoś przejdzie". Schowałem się na pięterku w szkole. Po trzech dniach wszystko się rozeszło i więcej nie eksperymentowałem.
Adam Münzberger
- Jako młode pacholę nastoletnie w latach 50. byłem prowadzony przez rodziców na spektakle teatralne reżyserowane przez Wiktora Łąckiego (kierownik, reżyser, aktor Domu Kultury "Górnika-Naftowca"). Były to wspaniałe spektakle. Potem grałem w orkiestrze symfonicznej, w "Grupie E", w grupie "Melorytm", a po latach grałem niejednokrotnie z Big Bandem Krośnieńskich Hut Szkła, w którym śpiewała m. in. Lora Szafran.
Wiktor Łącki był człowiekiem o gołębim sercu, ale równocześnie impulsywnym. W tamtych czasach mocna muzyka zaczęła wchodzić. Graliśmy na scenie. Chłopaki mieli swoje piecyki, wprawdzie o niewielkiej jak na dzisiejsze czasy mocy, ale w tamtych czasach troszkę decybeli dawały. Gramy, a tu z balkonu słychać niesamowity wrzask. Patrzymy co się dzieje, a pan Łącki, który mieszkał w tym czasie w Domu Kultury z góry wrzeszczy. Macha ręką jak dyrygent, który kończy utwór: "Kończę próbę, gracie za głośno". Chłopaki zaczynają pakować instrumenty do futerałów. Za chwilę z góry rozlega się głos "Chłopcy grajcie dalej, ja spuszczam z tonu".
Wacław Turek
Wacław Turek
- W Wojewódzkim Domu Kultury znalazłem się przypadkowo w 1981 roku. Chociaż raczej to był szczęśliwy los. Pracowałem kilka lat w Klubie Techniki w ZUN-ie. Skończyłem studium kultury. Miałem przejść do telewizji rzeszowskiej, miano kupić w Krośnie kamerę. Okazało się, że nie ma pieniędzy. Ja zostałem na lodzie, bo zrzekłem się funkcji kierownika klubu. Zaproponowano mi pracę kierownika magazynu budowlanego. Dla mnie to było trochę dziwne, aby po skończeniu szkoły o profilu kulturalnym iść do magazynu wydawać deski. Szedłem ulicą Kolejową i spotkałem ówczesnego dyrektora Kliszczewskiego. Pyta: "Gdzie idziesz?" Mówię: "Szukać roboty". "To chodź do mnie na górę, napiszesz podanie". W tym dniu już zostałem przyjęty i do dziś jestem w tym budynku. Byłem instruktorem terenowym.
Czuwa nade mną chyba dobry duch Łąckiego, bo krzesło mam dosłownie w tym samym miejscu, gdzie on siedział. I bardzo dobrze mi się pracuje w tym Domu Kultury. Rozwinąłem swoje możliwości poetyckie i fotograficzne.
Dużo jeździłem z kapelą ludową "Swaty". Cztery razy w Holandii, Francji, Szkocji, Szwecji. Jeździliśmy też obsługiwać tzw. akademie październikowe. Raz w Iwoniczu Zdroju graliśmy na takiej akademii. Ktoś zapowiadał tych wszystkich oficjeli z kartki, nie doczytywał do końca. Przeczytał albo imię, albo nazwisko, wszyscy brawo bili. A w tym czasie kiedy to czytał, dopiero wnosili mównicę, o której zapomnieli. Na scenie wisiał portret Lenina. Przypięty jakąś szpilką, drucikami. Gdy zespół taneczny zaczął tańczyć, tak to wszystko zaczęło się kręcić, kurtyna zaczęła się ruszać, że Lenin odpadł. Powolnym kołyszącym się ruchem upadł pod nogi towarzyszy siedzących w pierwszym rzędzie.
Józef Urban
- Od 1963 do 1966 roku pracowałem w Domu Kultury "Górnika - Naftowca" jako instruktor kulturalno-oświatowy. Moim zadaniem było organizowanie różnego rodzaju spotkań, odczytów i imprez. Tworzyliśmy zespół: trzech pracowników merytorycznych i kierownik Łącki.
To była mrówcza praca. Codziennie robiliśmy coś nowego. Najbardziej jestem dumny ze spektakli teatralnych i spektakli zespołów tanecznych, które organizowaliśmy na terenie naszego Domu Kultury.
Cenzura nic nie mogła zrobić. Np. spektakl "Niespodzianka" - graliśmy cały tekst, nie było skreśleń. Ale trzeba było napisać pismo do Urzędu Kontroli Widowisk, które pozwalało na to, żeby taki spektakl mógł być wystawiony na scenie. Nie było odmów i skreśleń. Pan Łącki chyba miał dobre stosunki i chyba nic drażliwego dla ówczesnej władzy nie wystawialiśmy. Sam Łącki nie próbował z nimi walczyć.
Alicja Bogacz
- Pracuję tu od 1973 roku. Zajmuję się scenografią do wszystkich naszych imprez. Bardzo się wstydziłam mojej pierwszej planszy, którą kazano mi zrobić na wystawę fotografii. Krzywa, jedna litera większa, druga mniejsza. Kiedyś nie było takich materiałów do robienia scenografii, jak teraz.
Były zwykłe listewki zbijane gwoździami i styropian. Kazali mi pierwszy raz zrobić jakiś napis. Nie miałam doświadczenia, więc wycięłam litery maszynką do wycinania styropianu. Hasło przybijałam gwoździami. Zanim je przybiłam, to połowę liter połamałam młotkiem. Dopiero mi ktoś z kolegów podpowiedział, że to się klejem przykleja.
Jak zaczynałam pracę, to było takie zapotrzebowanie na różne rzeczy, że pracowałyśmy od rana do wieczora. Czasami przez tydzień nie jeździłyśmy do domu.
Dorota Cząstka, obecny dyrektor Regionalnego Centrum Kultur Pogranicza
- Pracuję tu niecałe 6 lat. Nie pamiętam kiedy pierwszy raz przekroczyłam próg Domu Kultury. Wprawdzie uczestniczyłam w mnóstwie konkursów recytatorskich organizowanych przez WDK, ale one nigdy nie odbywały się na scenie. Scena była udostępniana na bardzo ważne wydarzenia.
Miałam ogromny przywilej bycia na spotkaniach teatralnych. Były dwa spektakle dziennie: o 16:00 i 19:00. Oglądałam jeden i drugi. Miałam możliwość wręczania kwiatków Markowi Kondratowi - wówczas chyba jeszcze nikt nie wiedział, że będzie on bardzo znanym aktorem. On oddał mi te kwiaty na scenie. Cała sala widowiskowa zaczęła bić brawo. A ja taka różowiuteńka schodziłam z tymi kwiatami na trzęsących się już wtedy malutkich schodach. To było jedno ze spotkań, na którym do trzeciej w nocy siedzieliśmy w holu Domu Kultury.
Jakie będzie kolejnych 60 lat? Instytucje kultury zawsze robią to samo - prowadzą działalność artystyczną. Zmiana polega na tym, że zmienia się środowisko. Czegoś innego się oczekuje, ale historia kołem się toczy. Wczoraj potrzebowaliśmy multimediów, nowoczesności, technika wdzierała się do sztuki. Dzisiaj coraz częściej ludzie wracają do klasyki, do klasyki filmu, do klasycznego malowania. Takie koło fortuny. Jak w życiu.