Publikujemy rozmowę ze Stanisławem Piotrowiczem. Senator wspomina dzień katastrofy w Smoleńsku, swoich tragicznie zmarłych kolegów i ostatnie z nimi rozmowy.
Tego dnia był pan w Smoleńsku z zamiarem uczestnictwa w uroczystościach ku czci ofiar sprzed 70. lat. Czym dostał się pan do Rosji?
- O Katyniu słyszałem od swoich rodziców. Wtedy jeszcze był to temat zakazany. Teraz, gdy pojawiła się możliwość uczestnictwa w uroczystościach, pomyślałem sobie, że dobrze byłoby tam pojechać z żoną. Nie mógłbym żony zabrać do samolotu, dlatego zdecydowałem, że pojedziemy pociągiem wspólnie z rodzinami katyńskimi. Spora część parlamentarzystów pojechała tym specjalnym pociągiem.
To miejsce rzeczywiście robi na człowieku niesamowite wrażenie. Autokarem pojechaliśmy na tę stację kolejową, gdzie wysadzano polskich żołnierzy. Przeszliśmy później tą drogą, którą prowadzono ich do lasu. Wyeksponowany jest też ten wagon towarowy, bydlęcy - jak się często określa - którym wieziono żołnierzy. Zagłębiliśmy się w tamten dramat, trudno nie ulec temu, co oni wtedy czuli.
Gdy zbliżała się msza święta z niepokojem rozglądaliśmy się, wyczekiwaliśmy tej delegacji, która miała przylecieć samolotem. Wtedy dowiedzieliśmy się o dramacie, który się wydarzył.
Jak tam na miejscu wyglądały te tragiczne wydarzenia?
- Pierwsze informacje były bardzo chaotyczne, sprzeczne. Wkradł się wielki niepokój. Wśród nas byli tacy, którzy również mieli tym samolotem lecieć, ale w ostatniej chwili ustąpili miejsca innym, m. in. członkom rodzin katyńskim, którzy z uwagi na wiek nie mogli podróżować pociągiem. Niektórzy parlamentarzyści w ostatniej chwili wsiedli do tego samolotu, niektórzy nie zdążyli i nie wsiedli. To też już wiemy.
Gdy dowiedzieliśmy się co się wydarzyło, duchowni rozpoczęli modlitwy. W takiej atmosferze przystąpiono do mszy świętej. To była improwizacja, bo homilię miał wygłosić ks. arcybiskup Tadeusz Płoski. Ten, który się tego podjął, nie był do tego przygotowany, ale mówił z serca i była to piękna, poruszająca homilia, siłą rzeczy w większości poświęcona tej tragedii, która się wydarzyła.
Nie znaliśmy okoliczności, ale wiedzieliśmy, że stało się coś strasznego z samolotem. Wyobraźnia podpowiadała jakie są szanse na przeżycie, ale mieliśmy nadzieję, że może ktoś się uratował.
Co działo się potem? Czy byli Państwo na miejscu katastrofy?
- Przedstawiciel attaché wojskowego podał komunikat, że całkowicie zmieniają się plany naszej pielgrzymki. Po zakończonej mszy, ok. 12.00-13.00 czym prędzej mamy się udać do autokarów, pociągu i odjeżdżamy. A program był znacznie szerszy, bo mieliśmy się spotkać z Polonią, odwiedzić kilka istotnych miejsc. Pociąg miał odjeżdżać dopiero o 22.00. Odjechaliśmy do Polski zaraz po mszy świętej.
Nie mogło nam się to wszystkim pomieścić w głowach. Telefonowaliśmy do Polski, bo w zasadzie żadnego oficjalnego komunikatu nie było. Na miejscu z telewizji był pan Pospieszalski, próbował się czegoś dowiedzieć. Szczególnie wzruszające było to, że przecież pozostały wieńce, które oficjalne delegacje miały tam złożyć. W takiej atmosferze niedowierzania wracaliśmy do Polski.
Prosto z pociągu poszliśmy złożyć wieniec w Pałacu Prezydenckim, zapaliliśmy znicze. Zdarzało się tak, że odbieraliśmy jeszcze telefony od rodzin zmarłych, które nic nie wiedziały. Żona jednego z posłów telefonowała do moich znajomych, bo nie wiedziała co się dzieje, że mąż nie odbiera telefonu, a przecież już było wiadomo, że nikt się nie uratował. To wszystko podkreślało dramaturgię tej chwili.
Razem z innymi koleżankami i kolegami byliśmy obecni na lotnisku, kiedy było przywiezione ciało pana prezydenta.
Jakie wspomnienia zostały panu po koledze z regionu Stanisławie Zającu?
- To jest parlamentarzysta, którego znam najdłużej, bo jeszcze z czasów, kiedy nie wiedziałem, że tak potoczą się moje losy. Znałem go wcześniej z racji wykonywania zawodów prawniczych, a w parlamencie od czterech lat. Niewątpliwie był to bardzo doświadczony, wytrawny polityk. Będzie go nam wszystkim bardzo brakowało.
Jak wyglądały pana ostatnie spotkania z tragicznie zmarłymi parlamentarzystami?
- W czwartek mieliśmy gorącą debatę w senacie poświęconą IPN-owi. Miałem możność rozmawiać z Januszem Kurtyką, Januszem Kochanowskim i Zbigniewem Wassermannem. To na jego wniosek przez pewien czas byłem wiceministrem w kancelarii premiera. To nie jest zbieg okoliczności, bo tego samego dnia rozmawiałem też z Przemysławem Gosiewskim. Nie mieliśmy czasu, odprowadzałem go na parking, za nami biegły jego dzieci ze szkoły podstawowej. Razem wsiedli do samochodu. Trudno pomyśleć, że to było nasze ostatnie spotkanie. Nie spotykam się często z takimi politykami, ale tego dnia miałem szczęście z wieloma się spotkać. Dziś patrzę na to tak, że to była chwila dana mi, żeby się pożegnać.
Czym dla pana osobiście jest ta tragedia?
- Zastanawialiśmy się nad symboliką tej tragedii, bo przecież kiedyś tyle tysięcy najlepszych synów Polski zginęło w tym miejscu i teraz. To są znaki czasu. Tak długo prawda o Katyniu nie mogła się przebić. 70 lat minęło i teraz oczy całego świata zwrócone są na ten dramat. I tu nie chodzi o jakieś rozliczenia, odwet, ale o przestrogę zza świata do czego może prowadzić totalitaryzm.
Chciałbym, żeby ofiara naszych kolegów nie poszła na marne. Aby doszło do pewnego przewartościowania w życiu publicznym, abyśmy bardziej się szanowali, aby debata polityczna odbywała się w atmosferze poszanowania drugiego człowieka, żeby była merytoryczna. Chciałbym, żeby ten klimat, który się w tej chwili wytworzył, towarzyszył nam dłużej, aby Norwid nie miał racji, kiedy mówił, że Polacy to pierwszy naród i ostatnie społeczeństwo. Pierwszy naród, bo potrafi się jednoczyć w chwilach zagrożenia, a ostatnie społeczeństwo, kiedy przychodzi zagospodarować wolność.
To w niesamowity sposób wstrząsnęło mną, pokazało jak życie bywa kruche, jak nie warto prowadzić takiej nieuczciwej walki politycznej. W polityce ścierać się można i trzeba, ale trzeba to robić w sposób szlachetny, uczciwy, bo nikt z nas nie wie, jak długo będzie nam dane jeszcze żyć.
Ci, którzy wsiadali do samolotu, również o tym nie myśleli. Otrzymywaliśmy sms-y, w których pytali jaka jest pogoda, czy zabrać parasol. Takie były troski i w jednej chwili to wszystko zniknęło...
W najbliższych tygodniach czekają nas wybory uzupełniające do Senatu.
- Nikt jeszcze o tym nie myśli. Na te sprawy przyjdzie jeszcze czas.