Jeszcze kilka lat temu do zabytkowego pałacyku w Polance dojeżdżało się od ul. Popiełuszki: trzeba było skręcić w osiedlową drogę i kluczyć między blokami. Samochód można było zostawić pod samym budynkiem, tak jak przez długie lata praktykowali to okoliczni mieszkańcy.
Łososiowy kolor obiektu raził w oczy tylko nieznacznie mniej niż jaskrawe pomarańcze i intensywne zielenie na elewacjach sąsiednich bloków. Pałacyk był martwy. Można było jedynie pospacerować po otaczającym go parku, o ile ktoś miał ochotę włóczyć się po zapuszczonym terenie, bardziej lesie, w którym wiekowe, szlachetne drzewa mieszały się z sadzonym hurtowo kilkadziesiąt lat temu, próchniejącym już topolami.
Dzisiaj do zabytku dojeżdża się od strony ul. Podkarpackiej, nowiutką, dwustumetrową drogą, którą Rafał Prync, właściciel pałacyku, wybudował na własny koszt. Przejeżdża się przez uporządkowany przez niego park, mija odtworzony gazon i staje przed odrestaurowanym frontem budynku. W tle widać bloki, między którymi trzeba było kiedyś przejechać. W kontraście z jasną, schludną i łagodną dla oczu elewacją obiektu ich krzykliwe kolory rażą dzisiaj jeszcze bardziej niż wtedy.
Ożyło i wnętrze pałacyku. Zamieniono je w czterogwiazdkowy, butikowy hotel - Hotel Pałac Polanka. Pierwsi goście zameldują się tu już w najbliższy weekend.
W przeddzień otwarcia po zreanimowanym zabytku oprowadza Rafał Prync. Po drodze opowiada, dlaczego, trochę wbrew logice, kilka lat temu postanowił go kupić i uratować. I jakim kosztem tego dokonał.
Najpierw recepcja, potem sala konferencyjna, pokoje i restauracja: drewniane podłogi, gustowne tapety i stylizowane lub oryginalne, ponad stuletnie meble; żyrandole, zasłony i lustra - wszystko ze smakiem i umiarem, wszystko w jednym klimacie przywodzącym na myśl epokę Ignacego Łukasiewicza, który to właśnie tu, w połowie XIX wieku, wraz z Tytusem Trzecieskim i Karolem Klobassą-Zrenckim założył pierwszą na świecie spółkę naftową. - Chcemy naszych gości zainteresować historią tego miejsca, piękną i wyjątkową. Do tego potrzebny jest odpowiedni entourage - tłumaczy Rafał Prync.
Historia obiektu od początku była dla niego inspiracją wszelkich decyzji i działań. - Ten pałacyk nigdy nie był dla mnie po prostu biznesem. To, co mnie w nim ujęło, gdy rozważałem czy go kupić czy nie, to właśnie jego niezwykła przeszłość. To właśnie tu narodził się przemysł naftowy! Ale my trochę o tym zapomnieliśmy, a wielu krośnian wręcz o tym nie wie. To jest nasze dziedzictwo, którego nie doceniamy, zwłaszcza w ostatnich latach, gdy skupiono się na młodszym przecież szkle - wyjaśnia właściciel hotelu.
Operacja wskrzeszania obiektu trwała od sierpnia 2006 roku, kiedy Rafał Prync kupił go wraz z 3,5-hektarowym parkiem od Krośnieńskich Hut Szkła. Pierwsze pięć lat pochłonęło projektowanie oraz prace ratunkowe - przede wszystkim wzmacnianie posadowionych na niestabilnym gruncie fundamentów i osuszanie piwnic.
Potem rozpoczęły się prace przy właściwej renowacji. Właściciel wspomina, że na pierwszy rzut oka obiekt nie był w złym stanie: - Wprawdzie z dawnego wyposażenia nie było tu właściwie nic, ale budynek nie wyglądał na absolutną ruinę. Dopiero potem pojawiły się "niespodzianki". W trakcie prac okazało się chociażby, że trzeba było wymienić całą więźbę dachową, bo groziła zawaleniem.
Ze względu na zabytkowy charakter budynku prace prowadzono pod nadzorem konserwatora. Poprzedzono je analizami dawnych dokumentów i fotografii, tak aby maksymalnie zbliżyć się do oryginalnego wyglądu pałacyku. Sporo czynności musiały wykonywać specjalistyczne firmy, m.in. ekipa, która zajmowała się renowacją cegieł i piaskowca na Wawelu.
Dla ratowania pałacyku jego właściciel otworzył i swój portfel, i swoje serce. O otwarciu tego pierwszego mówi jedynie, że za tę samą kwotę mógłby od podstaw zbudować dwa, a może nawet trzy czterogwiazdkowe hotele. Zdecydowanie woli mówić o otwarciu serca i prosi, aby to te właśnie słowa traktować jako odpowiedź na pytanie o koszty dziewięcioletnich wysiłków: - Cała koncepcja i sposób wykonania wychodził lub przechodził przeze mnie. Było to bardzo praco i czasochłonne, ale doba ma 24 godziny i wszystko da się pogodzić, jeśli człowiek potrafi się zorganizować.
W sierpniu 2011 roku, gdy prace w pałacyku rozkręcały się na dobre, pojawił się problem z jego sąsiadami. Opisywaliśmy go tak: "Niektórzy mieszkańcy dzielnicy narzekają, że parking przylegający do dworku, na którym przez lata zostawiali swoje samochody, nie jest już dla nich dostępny. Interweniowali nawet w magistracie".
- Temat parkingowy uspokoił się poprzez fakty dokonane. Mieszkańcy przyzwyczaili się, że obiekt zaczął żyć nowym życiem - mówi właściciel. - Myślę, że w tej chwili ludzie są zadowoleni z tego, co tu się wydarzyło. Widzą z okien, że teren, a zwłaszcza park, zagospodarowany jest na wysokim poziomie. Mogą zresztą do niego przyjść na spacer kiedy tylko chcą, bo w żaden sposób nie ograniczamy do niego dostępu.
Z ostatecznego efektu renowacji Rafał Prync jest bardzo zadowolony: rezultat zgadza się z tym, co założył sobie kilka lat temu. Najbardziej dumny jest jednak z czegoś innego: - Wiele osób na początku nie wierzyło, że to się uda. Ostrzegali mnie przed podjęciem się tak trudnego tematu jak renowacja zabytku. Gdybym wtedy nie kupił pałacyku, to pewnie jeszcze kilka lat i wszystko by umarło: najpierw zawaliłaby się wieża, a potem jakiekolwiek prace nie miałyby już sensu. To była ostatnia chwila, żeby go uratować. Cieszę się, że to się udało.