Krośnianie biegali po Murze Chińskim

Trójka krośnian: Beata i Piotr Łopatkiewiczowie oraz Marcin Michalec ukończyła Great Wall Maraton - jeden z najtrudniejszych na świecie maratonów, rozgrywanych na Wielkim Murze Chińskim. Oto ich relacja z wyjazdu do Chin.
Krośnianie podczas maratonu rozgrywanego na Wielkim Murze Chińskim: Beata Łopatkiewicz i Marcin Michalec

Duńska organizacja „Albatros Adventure Marathons” organizuje co roku pięć ekstremalnie trudnych maratonów, rozgrywanych w egzotycznych zakątkach świata. Jeden z nich (w tym roku już po raz siedemnasty), rozgrywany był na Wielkim Murze Chińskim. Hasło przewodnie tego biegu to: 5164 stairs into history…

Decyzja o wzięciu udziału w tej niezwykłej imprezie zapadała jeszcze w jesieni ubiegłego roku – relację rozpoczyna jeden z uczestników wyprawy Piotr Łopatkiewicz. - Wpierw miał to być prezent urodzinowy dla mojej żony Beaty, która od trzech lat z powodzeniem biega ultramaratony. Potem narodził się pomysł, że ja – jako zupełny maratonowy debiutant – ten maraton pobiegnę razem z nią. W końcu do naszej dwójki zdecydował się dołączyć Marcin Michalec z Krośnieńskiego Klubu Biegacza, najmłodszy z nas, ale z największym doświadczeniem biegowym.

Maraton na Wielkim Murze Chińskim jest jednym z najtrudniejszych na świecie

Z Polski wyruszyliśmy we wtorek, 17 maja. Krótki lot z Krakowa do Warszawy, a potem już szerokokadłubowym Dreamlinerem bezpośrednio do Pekinu. Pekin przywitał nas wysoką jak na tę porę roku temperaturą (ponad 30 stopni) i dużą wilgotnością (gdy wylatywaliśmy z Polski było ledwie 11 stopni). Pierwszy dzień pobytu to aklimatyzacja i próba zgłębienia tajników jednej z największych na świecie metropolii, zamieszkiwanej – bagatela przez 25 milionów ludzi.

Dzień drugi – wstajemy wczesnym rankiem i z Pekinu przejeżdżamy do Huangyaguan pod Wielki Mur Chiński. Przez następne kilka godzin mamy okazję zapoznać się z najbardziej ekstremalnymi odcinkami trasy, poprowadzonymi po koronie tej wielkiej konstrukcji. Spaleni słońcem i nieco zmęczeni, wracamy wieczorem do podpekińskiego Jixian.

Dzień trzeci – kolejny dzień intensywnego zwiedzania, tym razem naszym celem jest, położona niedaleko Jixian, rozległa dolina z kompleksem kilkunastu cesarskich grobowców. Nekropolia rozplanowana u stóp wzgórz Tianshoushan, budowana była od początku XV wieku dla cesarzy z dynastii Ming. Wieczorem wracamy do hotelu. Tu czeka nas ostatni krótki wypoczynek przed startem w dniu następnym.

Dzień czwarty – budzimy się wcześnie rano 3.50 i już o 4.30 ruszamy autobusem na start do Huangyaguan. W pobliżu muru jesteśmy niedługo po 6-tej. Jest jasno, ale przed wschodem słońca o tej porze w Chinach jest jeszcze wyjątkowo chłodno. Ubieramy na siebie wszystko to, co mamy w plecakach. Kilkadziesiąt minut później robi się już jednak bardzo ciepło, by nie powiedzieć gorąco.

Krótka rozgrzewka, parę zdjęć przed startem i od 7.30, w trzech falach (co 10 minut), ruszamy na trasę. W fali pierwszej startuje Marcin (dysponujący najlepszym czasem), w kolejnej Beatka, ja w fali trzeciej, 10 minut po niej.

Łączna suma przewyższeń na trasie: w górę - ascent 1110 m, w dół - descent 1125 m

Pierwsze kilometry trasa wiedzie utwardzoną drogą pod górę, by po 5-ciu kilometrach osiągnąć podstawę wschodniego krańca muru (przewyższenie ponad 200 m). Na kilometrze szóstym wbiegamy na koronę muru i w dużym tłumie, mijając kolejne wieże strażnicze, wspinamy się po niekończących się stopniach tej monstrualnie wielkiej konstrukcji.

Równocześnie z nami wystartowali uczestnicy rozgrywanego równolegle półmaratonu (półmaratończycy mają numery czerwone, my czarne), ścisk na murze jest zatem ogromny, chwilami w przewężeniach, robią się zatory i o utrzymaniu jakiegokolwiek przyzwoitego tempa nie ma nawet co marzyć.

Dla jednych morderczy wysiłek, dla nieco bardziej zaprawionych - niemal treningowe bieganie

Od dziewiątego kilometra trasa wiedzie raz utwardzonymi raz gruntowymi drogami i ścieżkami, przez gęsto zabudowane chińskie wioski. Uroki dalekowschodniej Azji widoczne na każdym kroku, na trasie sporo kibiców (głównie chińskich dzieci), które zagrzewają nas do walki. Trudnością jest wszechobecny kurz unoszący się spod kół samochodów, bowiem mimo rozgrywanego maratonu ruch samochodów i ciężarówek poruszających się na naszej trasie nie został wstrzymany.

Od szesnastego kilometra trasa biegu pnie się pod górę, tempo spada wyraźnie, upał ogromny, na szczęście woda podawana jest na trasie co 3-4 kilometry. Po 2 godzinach i 50 minutach kończę 20 kilometr, dobiegam do miejsca, gdzie zamyka się pętla, którą mam wciąż przed sobą.

Od 27 kilometra trasa znów pnie się w górę, mijamy kolejną chińską wioskę, jest już południe i niemiłosierny upał daje coraz bardziej znać o sobie. Po 30-tym kilometrze docieram do doliny – wyschniętej o tej porze roku – rzeki i drugim jej brzegiem docieram znów do placu pod murem, gdzie o 7.50 rozpoczynałem bieg. O 12.50 (a więc ponad godzinę przed obowiązującym w tym miejscu limitem) rozpoczynam 35 kilometr i kolejną wspinaczkę na Wielki Mur – tym razem z zachodu na wschód.

Trasa wiedzie po bardzo stromych stopniach, których wysokość przekracza miejscami 40-50 cm. Wznios trasy jest imponujący, tylko na pierwszym kilometrze ok. 250 metrów. Słońce świeci mi teraz prosto w plecy, zmęczenie daje się coraz bardziej we znaki, budująca jest tylko myśl, że do końca pozostało już mniej niż 8 kilometrów. Na tym odcinku trasy nikt już oczywiście nie biegnie, to nie jest w tym miejscu możliwe. Niektórzy przemieszczają się w iście żółwim tempie, część z nich do wspinaczki używa także rąk. Przemieszczający się techniką na „cztery łapy” odpoczywając co chwilę na którymś stopniu. Inni stoją zastanawiając się co tu właściwie robią, albo podziwiają niesamowite widoki otaczające mur. Ku swojemu zaskoczeniu czuję się całkiem nieźle, w żadnym miejscu na trasie nie udało mi się wyprzedzić tylu osób. Widoki w koło są wprawdzie zachwycające, aczkolwiek zmęczenie wydatnie osłabia już moją percepcję estetyczną.

Piotr Łopatkiewicz - autor relacji na mecie

Szczęśliwie tłok na murze jest teraz znacznie mniejszy, część osób została daleko z tyłu, bieg skończyli też już dawno uczestnicy półmaratonu. Po dwóch kilometrach osiągamy najwyższy punkt trasy (ponad 300 metrów nad dnem doliny), jeszcze tylko kilkaset stopni (raz w górę, raz w dół) i z korony muru wbiegam na ostatnie 5 kilometrów trasy, która w tym miejscu, niemiłosiernie nagrzaną, asfaltową drogą, wiedzie łagodnie w dół. Ten odcinek jest już bardzo łatwy, ale po 6-ciu godzinach zmagania z upałem i trudnościami technicznymi trasy, utrzymanie przyzwoitego tempa biegu nie jest wcale łatwe.

Kończę 41 kilometr, znów wbiegam na most, przecinam dolinę i szeroką asfaltową drogą kieruję się na północ, w kierunku mety. Po kilku minutach widzę już Beatkę i Marcina, siedzą przy bramie tuż przed finiszem (oni na mecie zameldowali się już ponad 50 minut temu). Gdy mnie dostrzegają, są nieco zaskoczeni, gdyż chyba nie spodziewali się mnie tak szybko zobaczyć, w pośpiechu podaję mi polską flagę, ostatnie metry biegną ze mną, coś krzyczą, niewiele z tego słyszę, wbiegam na metę, mam jeszcze tylko tyle sił, by na ostatnim kroku podskoczyć, ktoś wręcza mi medal, jestem oszołomiony i szczęśliwy, że dalej już biec nie trzeba…

Rywalizację kończę z czasem 6 godzin i 42 minuty, na 319 pozycji open wśród mężczyzn, 33 w kategorii wiekowej (za mną przybiegło jeszcze ponad 150 panów, a część osób nie zmieściła się już w limicie). Jak na mój maratoński debiut całkiem nieźle. Pozostała dwójka w założeniach miała przebiec ten maraton na luzie, bo to nie był ich pierwszy maraton. Beatka, z czasem 5 godzin i 56 minut, zajęła znakomite 84 miejsce open wśród kobiet i 11 w kategorii wiekowej (za nią przybiegło jeszcze blisko 300 pań). Marcin pobiegł bez wysiłku, zupełnie treningowo, kręcił filmy, robił zdjęcia i miał najwięcej czasu na podziwianie widoków, był też na całej trasie wsparciem dla Beatki. Bieg ukończył z czasem 6 godzin 7 minut, na 233 pozycji wśród mężczyzn, 41 w swojej kategorii wiekowej…

Cała trójka po ukończeniu biegu

Późnym wieczorem wracamy znów do Pekinu. Po kilku godzinach snu pobudka i kolejny dzień intensywnego zwiedzania: pekińskie ZOO i Giant Panda; letnia rezydencja cesarska na wielkim sztucznym jeziorze; Tea House, gdzie krótki pokaz ceremonii parzenia i picia herbaty; w końcu imponujący Park Olimpijski, z obiektami sportowymi zbudowanymi na olimpiadę 2008 roku.

Wieczorem czeka nas jeszcze Celebration Dinner zorganizowany dla wszystkich uczestników (ponad 2500 osób z 61 państw świata). Potem krótki sen w hotelu i wczesnym rankiem szybki transfer na pekińskie lotnisko, bodaj największe na świecie. Po ponad ośmiu godzinach lotu lądujemy w Warszawie, gdzie wreszcie też jest ciepło…

KOMENTARZE
Brak wyróżnionych komentarzy.
WSZYSTKIE KOMENTARZE (0)