Świst gwizdka i kliknięcie stopera rozlegają się jednocześnie. Trzy młode dziewczyny rozpoczynają bieg po lekkoatletycznej bieżni przy ul. Bursaki. Wzrok trenera okrąża ją wspólnie z nimi, co minutę na zmianę przyspieszając i zwalniając, bo dziewczyny biegają tzw. minutówki.
Wodzący za sportsmenkami wzrok to wzrok Wacława Katana – trenera Krośnieńskiego Klub Biegacza MOSiR Krosno, który w swojej karierze wyszkolił cały zastęp zawodników, zaś w propagowaniu ukochanej dyscypliny jest zwyczajnie niestrudzony. Nazwanie go zatem "ikoną biegania w Krośnie" w żadnym wypadku nie będzie przesadą, a zapytanie właśnie Wacława Katana o biegową pasję niech będzie jedynie maleńką formą uznania jego zasług dla sportowego rozwoju miasta.
Ile przebiegł pan w życiu kilometrów? Da się to jakoś policzyć?
Wacław Katan: - Ależ oczywiście! 140 tysięcy. Skąd to wiem? Zapisuję każdy trening i każdy start w zawodach od 18 listopada 1971 roku. Notuję, ile przebiegłem kilometrów, w jakim tempie, ile było przebieżek, ile gimnastyki i ile ćwiczeń sprawnościowych. Każdy trening lub start to osobna linijka w zeszycie. Zapisałem już 4 stukartkowe zeszyty, 16 tysięcy jednostek treningowych.
A jak to się stało, że zapisał pan pierwszą linijkę?
- Zacząłem biegać w Przemyślu, po skończeniu 8. klasy. Wcześniej jeździłem przez rok na rowerze, ale to były czasy, gdy brakowało odpowiedniego sprzętu. Ciężko było uprawiać kolarstwo. Wtedy mój nauczyciel wuefu, pan Tadeusz Sarapuk, namówił mnie, abym spróbował biegania. Zgodziłem się, wszedłem na bieżnię i już na niej zostałem.
Z jakim skutkiem?
- Prawdę mówiąc orłem nigdy nie byłem. Moim największym sukcesem na bieżni było mistrzostwo Polski Federacji Kolejarz. Biegałem wtedy w Czuwaju Przemyśl. Potem zacząłem biegać "ulice". Zająłem 3. miejsce w bardzo silnie obsadzonym półmaratonie w duńskim Aalborgu. Poza tym wiele drobniejszych startów, zwłaszcza krajowych, kończyłem na podium, ale nie były to jakieś oszałamiające sukcesy.
Ale w przypadku pańskich wychowanków już były...
- Tak, tu już mam kilku mistrzów i wicemistrzów Polski, w różnych dyscyplinach biegowych i na różnych dystansach.
Dużo tych wychowanków łącznie się uzbierało?
- Przez 30 lat kariery trenerskiej pewnie kilkuset. Wśród nich byli nie tylko sportowcy czy kandydaci na AWF, ale także osoby chcące się dostać do szkół mundurowych – do wojska, policji czy straży pożarnej - które przygotowywałem do egzaminów sprawnościowych. I nie tylko młode osoby. Trenuję też starszych, tak że faktycznie trochę tych osób się przewinęło.
Dlaczego właśnie bieganie?
- Bo choć jego początki są bardzo ciężkie, to jak już się je przetrwa, gdy już się, jak to mówią zatrybi, to nie można przestać. Ono wciąga jak narkotyk, tak jak każda inna pasja, jeśli jest prawdziwą pasją.
Dzisiaj, mając 60 lat, jeśli dziennie nie przebiegnę tej godzinki lub nawet pół, to czuję, że czegoś mi brakuje. Przez te lata stało się dla mnie czymś naturalnym i nie wyobrażam sobie życia bez niego.
Poza tym dzięki bieganiu zwiedziłem naprawdę spory kawałek świata. Amsterdam, Berlin, Paryż, Rzym, a nawet Monte Carlo, stolicę luksusu, gdzie chodniki lśniły tak, że można się było w nich przejrzeć. Czy wreszcie Swiss Alpine Marathon, 42 kilometry w Davos: wybiegaliśmy z poziomu 1200 metrów, na 15. kilometrze wbiegaliśmy na ponad 2600 metrów, potem znowu w dół, a potem z powrotem na lodowiec. 27 lipca biegliśmy tam po kostki w śniegu, ale widoki były fantastyczne. Ciężko się było jednak nimi zachwycać, bo dookoła same przepaście.
Muszą też być jednak jakieś koszty tej pasji...
- Jeśli się trenuje wyczynowo, biega duże ilości kilometrów, a ja w szczytowym okresie, w czasie przygotowań do maratonu, przebiegałem 180-240 kilometrów w tygodniu, to po latach wychodzą pewne sprawy zdrowotne, coś z biodrem, coś z kręgosłupem. Poza tym dawniej nie było specjalistycznego obuwia, które mamy do dyspozycji dzisiaj, biegaliśmy w tym, które było dostępne.
A bieganie samo w sobie, zwłaszcza poza bieżnią, po "mieście", postrzegane było bardzo źle. Pamiętam, że ludzie trąbili na mnie, a nawet pokazywali mi, żebym się puknął w czoło. Dzisiaj na szczęście jest zupełnie inaczej. Bieganie stało się tak modne, że trudno nawet zliczyć imprezy, które się odbywają. To dobrze, bo to naturalna, najprostsza forma ruchu. Zapewniam, że osoby, które go spróbują, niekoniecznie wyczynowo, po prostu dla siebie, już po dwóch tygodniach poczują, że czują się lepiej, wydolnościowo, oddechowo i krążeniowo. Wtedy ciężko już im będzie przestać.