Rozmowa z Piotrem Przytockim

Z Piotrem Przytockim - kandydatem na prezydenta Krosna - rozmawiają: Ewa Gorczyca ("Nowiny") i Adrian Krzanowski.
Piotr Przytocki w redakcji portalu

Jak Pan zareagował, gdy dowiedział się - jeszcze podczas Wieczoru Wyborczego - że przeszedł do II tury?
- Byłem mile zaskoczony, choć wcześniej spotykałem się z wyrazami sympatii, potwierdzającymi zainteresowanie moją osobą.

Jak to się stało, że niemal z nieznanego szerzej człowieka - bo nie było Pana do tej pory na scenie politycznej - stał się Pan poważnym kandydatem na prezydenta Krosna?
- Trudno powiedzieć, czy ja nie byłem znany, bo trochę czasu tutaj spędziłem. Żyłem w różnych miejscach, jeżeli chodzi o miasto. Mieszkałem na ul. Dąbrowszczaków, to była moja rodzinna część miasta, tam żyli przed wojną moi dziadkowie. Potem na oś. Tysiąclecia, Guzikówce, no i w końcu osiadłem na dobre na osiedlu Południe, na ul. Łukasiewicza.

Ale nie postrzegano Pana jako człowieka o ambicjach politycznych, tak to nazwijmy.
- Niektórzy przeciwnicy, szczególnie w debacie telewizyjnej, uwypuklali jakoby moja osoba wiązała się z działaniami politycznymi, była przypisana do jakiejś opcji politycznej. Natomiast moje zapatrywania od dawna, od czasów jeszcze studenckich, były niezależne. Nikt mnie nie zmusił do należenia do czegokolwiek. W tej materii miałem swoje zdanie i jeśli było pozytywne - tak jak w przypadku Unii Wolności, bo miała ona program gospodarczy, który mi odpowiadał - to byłem sympatykiem Unii i startowałem kiedyś w wyborach, nieudanie zresztą.
Natomiast jeśli chodzi o działania społeczne, to były one dostrzegane od 8 lat w środowisku gospodarczym, myślę że pozytywnie. Zgoda, że jest to określone środowisko, które nie odnosi się do całej społeczności miasta. Niemniej jednak ci ludzie mają rodziny, znajomych, sąsiadow. Tak więc moje działania zostały zauważone przez wyborców i upowszechnione na szerszą skalę. Więc nie można powiedzieć, że jestem "chłopcem z Dąbrowszczaków", który nagle wyskoczył, nikomu nie znajomy.

W internetowych opiniach pojawiło się wyrażenie - w stosunku do Pana - "krośnieński Stan Tymiński". Zgadza się pan z tym sformułowaniem?
- To są opinie sporadyczne i trochę uszczypliwe. Nie przybyłem spoza miasta z żadną "czarną teczką", tylko z konkretnym programem dla Krosna.

Jak Pan sądzi, dlaczego krośnianie nie wybrali typowego polityka z lewicy czy prawicy? Np. Marka Wilka czy Zbigniewa Leniowskiego?
- Nie wiem. Natomiast jedno jest pewne - z tych analiz społecznych, które są robione w Polsce wynika jednoznacznie, że ludzie są zmęczeni polityką i szukają opcji związanych z niezależnością czy konkretnymi działaniami, które odnoszą się do społeczności lokalnej. To może wynika z tego, ale też parę innych rzeczy nakłada się na to co się stało. Wystawienie kandydatur, np. pana Marka Tenerowicza i pana Zbigniewa Leniowskiego podzieliło prawicowy elektorat i z punktu widzenia matematycznego wynik był do przewidzenia. Natomiast jeśli idzie o wynik kandydata lewicowego, w Krośnie lewica zawsze była postrzegana na tym poziome procentowym. Ale jeżeli kandydat byłby bardziej przebojowy powinien był zyskać więcej głosów.

Czy jest coś w Pana życiu, do czego mogą się przyczepić dziennikarze?
- Dziennikarze mogą się do wszystkiego przyczepić. Ja nie mam nic do ukrycia.

Prześledźmy w takim razie Pana życie. Jak się Pan uczył w szkole średniej?
- Raczej dobrze się uczyłem. Można spytać mojej mamy. Ja powiem tylko tyle, że miałem przezwisko "prymus", ale nie złośliwe, tylko przyjemne, przyjacielskie. W szkole nie miałem raczej problemów. Tak nas po prostu krótko trzymano, że nie było większych szans, żeby robić jakieś psoty. Jak się pojawiały jakieś chęci w tym kierunku, to dokładano nam dodatkowe zajęcia, które zajmowały czas i nie było dyskusji.

Czy to prawda, że grał Pan na skrzypcach?
- Tak, oczywiście. Czasem jeszcze coś podgrywam. Skończyłem muzyczną szkołę podstawową w klasie skrzypiec.

Pana brat też uczył się w szkole muzycznej, grał na fortepianie, on zrobił karierę muzyczną, a Pan nie?
- Ja po szkole muzycznej zająłem się techniką, poszedłem na kierunek związany z samochodami, do Zespołu Szkół Mechanicznych.

A propos techniki, pisał Pan w swojej biografii, że jest współtwórcą patentu w dziedzinie przemysłu obronnego. Co to jest dokładnie?
- Chodzi o urządzenie do przetwórstwa tworzyw niskotopliwych. To są takie tworzywa, które trudno się obrabia i są przy tym niebezpieczne. W tym przypadku chodzi o materiał nitrocelulozowy, który musi mieć odpowiednie parametry przeróbki i odpowiednie parametry technologiczne, żeby nie nastąpił wybuch. Cała praca w tym zakresie, była prowadzona w zespole w ośrodku badawczo-rozwojowym. To był jeden z wielu projektów, które wykonywaliśmy na rzecz przemysłu obronnego. Zagadnienia, które były tam rozpatrywane dotyczyły mechanizacji wszystkich prac, które do tej pory były wykonywane ręcznie, przeważnie przez kobiety. One były narażone niejednokrotnie na utratę życia i zdrowia w przypadku wybuchu. To była typowa praktyka inżynierska, 7 lat pracowałem w swoim zawodzie po studiach.

A jak to się stało, że założył Pan swoją firmę?
- Ja dojrzewałem do założenia firmy. A kiedy w latach 1988-89 rząd Rakowskiego reformował prawo gospodarcze i pojawiła się ustawa o działalności gospodarczej, to ją wnikliwie przeczytałem. Już wtedy myślałem, żeby podjąć działania na własny rachunek. Kolegą, który dawał mi bodźce był Gabriel Zalibowski, mój kumpel z podwórka. Był on współtwórcą firmy "Valor", a później założył własną firmę "Mikrotech". To on mi pokazał, że można być inżynierem i prowadzić własną działalność.

Z Pana charakterystyki dowiadujemy się, że lubi Pan słuchać "dobrej muzyki". Jaka to muzyka?
- Każdy ma swój gust, ja mam taki, w którym mieści muzyka, która jest dla mnie dobrze przyswajalna.

A czy tańczyć Pan lubi?
- Lubię, ale tańczę słabo.

To może jeszcze temat muzyki pociągniemy. Np. na taką senną niedzielę, jaką muzykę, jaki utwor by Pan polecił?
- W taką brzydką pogodę to tylko muzyka poważna, np. "Cztery pory roku" Vivaldiego. Ostatnio słucham Crisa de Burgha, te piosenki mnie po prostu trochę uspokajają.

Impreza urodzinowa: Piotr Przytocki, synowie: Grzegorz (14 lat), Andrzej (16 lat), żona Elżbieta.

W swojej biografii bardzo szczegółowo opisuje Pan swoje korzenie rodzinne, czy sądzi Pan, że mieszkańcy Krosna, którzy w części są nieco ksenofobiczni, przekonali się do Pana przez to?
- Chciałem uświadomić, że jestem "stąd". Mój życiorys nie zaczyna się na roku 90, tylko dużo wcześniej. I to jest informacja dla mieszkańców Krosna, że jestem osobą, która tu dorastała, tu się kształciła i tu żyje.

W programie napisał Pan, że chce "prowadzić profesjonalną politykę promocyjną zapewniającą zwiększenie inwestycji zewnętrznych". Proszę podać przykłady takich konkretnych działań.
- Najpierw trzeba uwzględnić jakąś politykę, która prowadzi do pozyskiwania inwestorów zewnętrznych. Na razie zrobiono w Krośnie początek. Sformułowano uchwałę o zwolnieniu z podatku od nieruchomości dla tych, którzy tworzą nowe miejsca pracy. Ustalono minimalną ilość na 20 miejsc pracy. Trudno jest stworzyć 20 nowych miejsc pracy, to wymaga ogromnych nakładów finansowych. Myślę, że trzeba by być bardziej elastycznym i od tego trzeba wyjść. Promowanie polega nie tylko na pokazywaniu możliwości miasta, po prostu miasto musi być odpowiednio sprzedawane w każdej formie, począwszy od internetu, a kończąc na imprezach, które są organizowane. To musi być wspólny system promocji wszystkiego co się dzieje w mieście. Weźmy pod uwagę tak prozaiczną rzecz, jak przejeżdżanie tysięcy turystów drogą południową, czyli drogą z Krakowa w Bieszczady, czy drogą północ - południe przez Miejsce Piastowe. Kto się pokusił, żeby miasto w jakiś sposób zareklamować przy tych trasach? Jeśli pewne rzeczy nie są przystępnie podane, tylko jest tam duża reklama , powiedzmy kolekcja lamp naftowych, to każdy przejedzie z określoną szybkością i nie zdąży nawet przeczytać gdzie to jest, w Krośnie czy w Żarnowcu czy w uzdrowisku.

A dlaczego tej promocji nie ma? Brakuje ludzi, brakuje instytucji, czy brakuje pomysłów?
- Po prostu tak to jest zorganizowane. Ludzie są, nie chodzi też o duże pieniądze, od tego zacznijmy. Musi być po prostu jakaś koncepcja ogólna. Nie może być to wyrywkowo traktowane, że każdy reklamuje pojedyncze elementy - jeden szkło, drugi kolekcję lamp naftowych, itd. To po prostu musi być skoordynowane i nie może to być chaotycznie przekazane.

Jaki jest Pana stosunek do współpracy powiat grodzki - powiat ziemski. Jak to wyglądało w minionej kadencji?
- Fatalnie wyglądało. Nie można się unosić ambicjami, bo jeśli mamy grać do jednej bramki to trzeba się dogadywać w każdej kwestii ze starostą krośnieńskim. Trzeba najpierw widzieć interes miasta, a potem ambicje własne.

A jest Pan za utrzymaniem statusu powiatu grodzkiego dla miasta?
- Oczywiście, że jestem. Dlatego, że państwo polskie nie zaproponowało żadnej rekompensaty za utratę statusu miasta wojewódzkiego i w tym momencie głupotą by było odstąpienie od tego co miasto zyskuje tą drogą. Jeśli będą odpowiednie, czytelne preferencje dla miasta - namacalne, a nie obiecanki, jak to było w przypadku zejścia ze statusu miasta wojewódzkiego, to wtedy można rozpatrywać zgodę na to czy na tamto. Natomiast widzę wiele możliwości obniżenia kosztów i usprawnienia działalności obu urzędów. Np. poprzez wspólne zorganizowanie wydziału komunikacji, który mógłby wreszcie godnie traktować petentów, a nie odsyłać ich po jakiś zakamarkach w mieście, żeby mogli sobie wyrobić nowe prawa jazdy czy dowody rejestracyjne.

Chce Pan prowadzić dialog z różnymi grupami społecznymi. Czy ma Pan pomysł aby skonsolidować 3 sektory: pozarządowy, publiczny i prywatny?
- Tak, o tym piszę w programie. Jasno z niego wynika, że III sektor będzie dla mnie partnerem w każdych działaniach. To jest nieodzowne, ten III sektor w społeczeństwie obywatelskim, rozwiniętym na Zachodzie, to jest podstawa działania danej społeczności lokalnej.

Chce Pan także "regularnie konsultować się z mieszkańcami Krosna w sprawach istotnych dla ich życia". Jak?
- Formy są przeróżne, na przykład wasz portal. Są tu formy konsultowania, nie trzeba specjalnie zajmować nikomu ani sobie czasu, można to zrobić w bardzo szybki i prosty sposób.
Drugą formą są bezpośrednie kontakty dotyczące konkretnych działań społecznych czy spraw dzielnic, osiedli, itd. Zwykle robi się to poprzez spotkania, bądź z przedstawicielami danego osiedla czy dzielnicy, bądź bezpośrednio z mieszkańcami. Nie można robić spotkania raz na pół roku czy raz na rok. Muszą być regularne konsultacje, które doprowadzają do tego, że się rozwiązuje jakieś problemy na bieżąco, a nie odkłada się na dłuższy czas problemy, które później narastają i nie wiadomo jak je rozwiązać. Od tego są urzędnicy, aby reagowali na sygnały mieszkańców. Wielokrotnie się spotykałem z tym, że nie były udzielane odpowiedzi na głosy, zapytania, czy postulaty mieszkańców, zbywano je. Natomiast spotykałem się z czymś takim, że jeśli mieszkańcy byli dobrze zorganizowani to była reakcja miasta. Czyli jest tutaj argument, który dowodzi, że społeczeństwo zorganizowane, np. w stowarzyszeniach, bądź innych organizacjach, ma większą siłę przebicia.

Czyli za Pana kadencji nie było by np. takiej sytuacji, jak słynna "sprawa Zagórze - Kochanka", gdzie było szereg nieprawidłowości i wątpliwości mieszkańców, urzędnicy tłumaczyli inaczej, mieszkańcy inaczej.
- Nie można chować głowy w piasek, tylko trzeba wyjść do ludzi i wyjaśnić. Jeśli są jakieś kwestie sporne, trzeba je rozwiązywać. To się wiąże z jawnością działań, o których piszę w programie. Nie można po prostu zatajać decyzji czy kwot, które są gdzieś tam wydawane nie wiadomo na co. To ma być jasne, oczywiste i widziane przez każdego mieszkańca i odczytywane jednoznacznie. Brak informacji powoduje plotkarstwo na mieście i domniemanie na przykład, że ktoś jest skorumpowany.

Czy ma pan w planie, np. uruchomienie gazety miejskiej, która szeroko informowałaby mieszkańców o życiu w mieście?
- Tak, ale to jest jeszcze kwestia analizy i finansowej i merytorycznej. Stworzenie gazety to nie jest problem. Natomiast nie chciałbym, żeby to była tuba urzędu, która może być źle odczytywana. Jeszcze dodatkowo można być posądzanym o wydawanie pieniędzy na własną propagandę. Także to musi być taka gazeta, która informuje obiektywnie o tym co się dzieje w mieście i równocześnie jest też pośrednio głosem mieszkańców. Czyli to musi być obustronna wymiana informacji, a nie tylko jednostronne"zadęcie" w stronę mieszkańców.

Tak Pan ładnie podkreśla, że chce być prezydentem wszystkich krośnian, ale równocześnie jest Pan jednak kandydatem określonego komitetu. Komitetu, który jest postrzegany jako reprezentujący pewne środowisko - środowisko handlowców, przedsiębiorców.
- Nie tylko. Proszę się wczytać w skład komitetu. Są tam przedstawiciele różnych stowarzyszeń, czasem religijnych, zupełnie nie związanych z biznesem.

Pytanie zmierza do tego, czy wobec tego komitetu i tych ludzi, którzy poparli Pana kandydaturę jako prezydenta i wypromowali na to stanowisko, podjął Pan jakieś zobowiązania powyborcze?
- Nic takiego nie miało miejsca. Cały czas rozważamy kwestię Krosna i programu dla miasta. Program ten tworzony był przez wiele miesięcy. Został przeze mnie potem uporządkowany i uzupełniony, kiedy stało się już jasne, że jestem kandydatem komitetu. Natomiast żadnych kontraktów nie było i nie będzie. Nigdy bym się na to nie zgodził, żeby tworzyć jakieś kontrakty związane z tym, że "po" ma być "coś za co". Były porozumienia polityczne, czy jakieś rozmowy. Ale to jest zupełnie inna kwestia, kwestia sprawności działania w określonej sferze.

Czyli nie obiecał Pan stanowisk ani podjęcia określonych decyzji?
- Decyzje są określone w programie. Jeśli ktoś się wczyta w zamierzenia programowe, to wiem jakich decyzji może się oczekiwać. A co się tyczy kwestii zmian, to dlaczego do dnia dzisiejszego urząd nie pokusił się na przykład o wprowadzenie systemu zarządzania jakością usług? Dlatego, że struktura urzędu jest nieczytelna, zagmatwana.

Może Pan nam dziś podać nazwiska ludzi, których by Pan widział jako swoich współpracowników?
- Jest jeszcze za wcześnie na jakiekolwiek dywagacje.

Nie ma Pan wizji zarządzania miastem?
- Wizję mam, ale nie rozpatruję sprawy osobowo. Rozpatruję sprawę merytorycznie. Jeżeli ktoś spełnia moje oczekiwania w kwestii merytorycznej czyli ma jakieś doświadczenie, osiągnięcia i wspólny ze mną program działania, to jest moim partnerem. Jeśli nie, to trudno. Natomiast mnie nie interesuje czy on jest z lewej czy z prawej strony, czy on jest wujkiem, czy stryjem, czy "uszwagrowiony" wysoko. Mnie to zupełnie nie interesuje.

Na zamku w Starej Lubovni na Słowacji: syn Andrzej, żona Elżbieta, Piotr Przytocki, syn Maciek (15 lat).

Pana kampania wyborcza jest postrzegana wśród mieszkańców jako dość kosztowna...
- Co to znaczy droga kampania? Jeśli kandydat notorycznie wiesza plakaty, które są zrywane - czy to nie jest za droga kampania? Jeśli ja wydaję pieniądze na eksponowanie mojego wizerunku na billboardzie, czy też na bannerze, który kosztuje 900 zł to jest droga?

A ten samochód, który jeździł po mieście, ile kosztował?
- Jeden banner, tak jak mówię kosztuje 900 zł. No więc czy to jest drogo, jeśli jest trwały i skuteczny, jeśli nie jest zrywany, nie jest zamalowywany, jeśli jest estetyczny, konkretny, medialny w odbiorze przez ludzi?

Jakby Pan chciał, żeby Krosno wyglądało za 10-15 lat? Jakie branże miały by się tu rozwijać, widzi Pan miasto jako turystyczne, czy raczej przemysłowe?
- Jeśli chodzi o ostatnią kwestię, to wiadomą jest sprawą, że wpisanie Krosna w obieg produktów turystycznych to jest podstawowa rzecz, żeby to miasto ożyło. Żeby ludzie, którzy mają tutaj drobne biznesy zaczęli odnosić korzyści z tego, że turystyka się rozwija. Natomiast to wymaga, jak powiedziałem, zabiegów: określonych, spójnych działań i współpracy np. z ościennymi powiatami, województwami czy przygranicznymi regionami. To jest jedna kwestia. Drugą kwestią jest przemysł. Stworzenie odpowiednich warunków do inwestowania w Krośnie, przygotowanie terenów pod inwestycje, odpowiednia dostępność komunikacyjna Krosna, to są podstawowe sprawy, które warunkują to, czy Krosno będzie zauważalne czy nie, czy komuś się będzie chciało tu inwestować czy nie. Jeśli w dalszym ciągu droga z Krakowa do Krosna będzie wyglądała coraz gorzej, to zapomnijmy o tym, że ktokolwiek tutaj skręci. Jeśli nie podejmiemy wspólnych działań z jaślanami, np. w kwestii poprawienia dostępności komunikacyjnej do Tarnowa, to nie ma o czym mówić. Liczenie na cud boski, że nagle pojawią się takie środki, że droga ekspresowa stanie się faktem w najbliższym czasie, to jest po prostu fikcja. Chyba, że będzie takie mocne lobbowanie, że środki te się pojawią.
Kolejną sprawą jest "przełożenie" spraw Krosna na osoby, które są w parlamencie, Senacie, Sejmie, w kwestii ubiegania się o środki czy wpisywanie odpowiednich przedsięwzięć inwestycyjnych do programów centralnych. Jeśli nie będzie spójności w myśleniu i działaniu, na lini: prezydent, władza w województwie, parlament, to wtedy nie będziemy skuteczni.. Musimy stworzyć takie lobby, które będzie jednolicie działać na rzecz Krosna.

Mamy takie instytucje w Krośnie, które podlegają pod Urząd Marszałkowski, na przykład szpital. Ja Pan by widział współpracę z marszałkiem województwa?
- Współpracę widzę dobrze, a szpital jest kluczową sprawą dla Krosna. To jest też zakład pracy. Teraz jest okres wyczekiwania na decyzje polityczne, ale ten czas dobiega końca i trzeba zająć się szpitalem. Nie można tego odkładać, bo szpital jest w bardzo trudnej sytuacji. Decyzje muszą być podjęte. Jakiś oponent w internecie zarzucał mi, że kwestię restrukturyzacji rozumiem jako zwalnianie ludzi. To jest tylko jeden z elementów restrukturyzacji, przecież restrukturyzacja finansowa to też jest restrukturyzacja. A kto oddłuży szpital? Marszałek? Zapomnijmy o tym. Musi być decyzja na szczeblu rządowym. Kto do tego może doprowadzić? Tylko odpowiednie lobby. Może też zadziałać lobby, które spowoduje, że nie będzie oddłużony.

Proszę powiedzieć jakie będą Pana 3 pierwsze kierunki decyzyjne, jeśli zostanie Pan prezydentem? Czy to będą zmiany w urzędzie miasta czy też jakieś inne decyzje?
- Pierwsza rzecz to stworzenie odpowiedniej struktury w Urzędzie Miasta, która spowoduje, że urząd będzie sprawny...

Przegląd stanowisk?
- Raczej struktury. Przegląd stanowisk to dalszy problem. Ważniejsza jest sama struktura. Ona musi być tak jasna i czytelna, żeby było wiadomo, gdzie są kompetencje, kto podejmuje decyzje i kto za nie odpowiada. W tej chwili zdarza się, że nie można tego ustalić. Bo w tym biurze tamtego wydziału ten wie, a tamten nie wie. To jest kwestia przepływu informacji. Nikt nawet nie wie, że w Urzędzie Miasta nie było żadnych spotkań w formie narad naczelników, bo było to uznawane za przejaw komunistyczny. Tego nie rozumiem. Gospodarka japońska nie ma nic wspólnego z komunizmem, a tam odbywają się krótkie narady, żeby był szybki przepływ informacji i żeby każdy wydział wiedział co się dzieje w firmie.

Czy byłby Pan zainteresowany wprowadzeniem rozwiązań elektronicznej administracji? Tzn. żeby część spraw można było załatwić przez internet.
- Najpierw trzeba zrobić porządek w podstawowej działalności. Później można rozpatrywać usprawnienia działań poprzez internet. To jest oczywiste, że pewne rzeczy są już praktykowane w tych urzędach, że dostępne są formularze i pewne wnioski na stronie internetowej i nie ma potrzeby tracić czasu, żeby po kawałek papierka biegać na drugi koniec miasta.

Z naszych badań wynika, że głosowały na Pana w dużej mierze kobiety. Jak Pan uważa dlaczego?
- To trzeba zapytać kobiety.

Ale Pana pytamy...
- Nie wiem, jakoś ten mój wizerunek wpływa pozytywnie na kobiety.

Zawsze miał pan powodzenie?
- Nie. Zawsze byłem w tej materii nieśmiały.

Widziałby pan kobietę jako Pańskiego zastępcę?
- Naturalnie, jeśli by tylko spełniała kryteria merytoryczne.

Proszę nam wymienić swoje 3 największe zalety i 3 największe wady.
- Jestem trochę flegmatykiem, to jest może wada, a może czasem i zaleta. Przez to, że nie jestem raptusem, czasem unikam pochopnych decyzji. Zawsze się zastanawiam, w tym pozytywnym znaczeniu. Analizuję rachunek zysków i strat w danym posunięciu. Czasem jestem też człowiekiem, którego kuszą wszelkie nowinki. Bywa, że te nowinki nie do końca się sprawdzają, ale podążam za nimi, czasem nawet nie wiedząc o co chodzi, ale one mnie tak fascynują. Czasem jestem zbyt leniwy, żeby np. uprawiać czynnie sport. Nauczyłem się pracować w zespole, zawsze się konsultuję zanim podejmę jakąkolwiek decyzję. Nigdy nie opóźniałem decyzji. Nie jestem człowiekiem walki, pasuję w momentach gdy widzę, że walka toczy się tylko dla ambicji. Lubię być z rodziną. Lubię przebywać w domu. Jestem pracowity, ale nie jestem pracoholikiem. Czasem lubię zbyt szybko jeździć samochodem.

A poczucie humoru Pan ma?
- Czasem, to zależy od sytuacji. Nie potrafię z rękawa rzucać kawałami i to może jest wada w towarzystwie.

Rozmowę przeprowadzono 3 listopada 2002 r. Tekst autoryzowany.

KOMENTARZE
Brak wyróżnionych komentarzy.
WSZYSTKIE KOMENTARZE (0)