Pisaliśmy o nim po raz pierwszy w 2009 roku. Wtedy Jakub Słowik, student krośnieńskiej PWSZ, mieszkaniec okolic Krosna opowiedział nam o swojej pasji - jeździe psimi zaprzęgami. Dziś kontynuujemy tę historię, bo nabiera rumieńców. Z ciekawostek i zimna.
W 2009 roku przygotowywał się do dużych imprez. Sukcesy przyszyły, m.in. Puchar Polski, tytuł mistrza Polski, Niemiec, Słowacji, Czech, II wicemistrza Europy i kolejne. Apetyt rósł w miarę jedzenia. - Zacząłem śledzić informacje o większych wyścigach na 400 czy 1000 km w Rosji czy Norwegii. A to już nie zabawa - wyścigi etapowe, jazda w dzień i w noc, nocleg w śpiworze - mówi Jakub Słowik. Kilka miesięcy temu nadarzyła się okazja, by się tego wszystkiego nauczyć - wyjazd za koło podbiegunowe.
Decyzja zapadła z dnia na dzień: - W środę dostałem telefon od kolegi, że jest możliwość wyjazdu. W czwartek oferta została potwierdzona, w piątek złożyłem wypowiedzenie, pozałatwiałem swoje sprawy, spakowałem się i w środę byłem już daleko za kołem podbiegunowym, w najdalej wysuniętym mieście na kuli ziemskiej - Hammerfest.
Tam o wyścigach wszystkiego uczy się od człowieka, który od 20 lat startuje w zawodach tego typu: - Trenując jego psy uczę się małych, ale ważnych rzeczy jak na przykład sposobów na ochronę przed sztormem, szukania szlaku po zamieci.
Początkowo mieszkał w domu gospodarza. Tam poznawał swoich czworonożnych podopiecznych. Codziennie na treningi dojeżdżał około 5 km. Z czasem treningi musiały zostać wzmożone. - Konieczna była przeprowadzka do przyczepy kempingowej na wzgórze zaraz przy trasie treningowej. Wtedy już trenowałem 2 razy dziennie - opowiada. Nie obyło się bez przygód: - Zepsuło mi się ogrzewanie i przez dwa tygodnie mieszkałem w temperaturze pokojowej sięgającej 6-8 stopni. Całe szczęście, że wrzesień i październik były dość ciepłe.
Narzekał trochę na monotonność zadań: 3 km trasy musiał pokonać 4-5 razy. Codziennie przez 3 miesiące. - Strasznie to było nudne, ale widziałem rzeczy, które nie każdy może zobaczyć: raz drogę przecięło mi 20 reniferów, dwa orły siedziały na skale jakieś 40 metrów ode mnie, a najwspanialszym widokiem, jaki udało mi się zaobserwować, było polowanie orła na rybę. Zleciał nad rzekę, zawisł kilka metrów nad taflą wody i zaraz w niej znikł, a ja głupi zamiast się temu przypatrywać, to zacząłem szukać telefonu, żeby to kręcić.
Gdy zaczęła się zima, nadszedł czas na przeprowadzkę do górskiej chaty. 60 km od miasta i 30 km od najbliższej stacji benzynowej. Tam mieszkał sam z 20 psami, nie licząc odwiedzin lisa czy borsuka. - Jeśli w mieście jest -5, to tu jest -15. Rok temu rekordowe temperatury sięgały -52 stopnie. Ja mam za sobą już 27-stopniowy mróz i 3-dniowe odcięcie od świata. Po prostu siedziałem w chacie i patrzyłem jak moje metrowe tunele, którymi chodziłem na co dzień, znikają po godzinie pod naporem śniegu. Drogi w tym czasie są pozamykane, więc trzeba mieć przygotowany zapas jedzenia minimum na 7 dni.
Jak wygląda normalny dzień w chacie? Pobudka o 7 rano. Trzeba przygotować mięso, jedzenie dla psów. Karmienie i sprzątanie zajmuje około 40 minut. Potem przygotowania do treningu. Ten trwa kilka godzin, w czasie których trzeba przejechać rzeki, doliny, zamarznięte jeziora. - Jazda po jeziorze budzi zawsze największe emocje, ponieważ jako chłopak z Polski, gdzie takich mrozów nie ma, mam obawy przed lodem, a tu jadę jeziorem przez sam środek dobre 20 minut.
Światło dnia znika około godziny 14:00, więc powrót do obozu odbywa się po ciemku. I znów kolejny rytuał: rozbieranie psów z uprzęży, karmienie, porządki. Ale na tym nie koniec - trzeba jeszcze iść do źródła nabrać wody do beczek, przetransportować je na saniach do chaty jeśli oczywiście chce się mieć co pić i w czym umyć. Jeśli chce się mieć ciepło, trzeba napalić w kominku, a żeby można było się poruszać w śniegu, odśnieżać ścieżki.
Reszta dnia to relaks: tv, internet, oglądanie zorzy polarnej. Raz na kilka dni do chaty dowożone jest jedzenie.
- Na tym polega moja praca. Żyję za kołem podbiegunowym w traperskiej chacie, mogę jeździć po genialnych terenach na psach, quadach, skuterach śnieżnych, a oni mi jeszcze za to płacą - podsumowuje Jakub Słowik. - Ogólnie mam pilnować dobrego samopoczucia psów, dbać o ich zdrowie fizyczne i psychiczne, no i nabijać kilometry.
Psy, którymi się opiekuje, w marcu będą startować w Iditarod - legendarnym, najdłuższym wyścigu na świecie przez całą Alaskę (1600 km). Najszybsi pokonują go w około 9 dni. - Moim zadaniem jest sprawić, żeby do 15 stycznia, czyli do wylotu na Alaskę, psy miały mięśnie ze stali i jak najlepszą kondycję.
Jakub nie zamierza zostać na zawsze w Norwegii, ale chce wykorzystać zdobyte tam doświadczenie: - Chcę przywieźć stamtąd psy dobrej linii, zbudować konkretny zespół 8-10 psów. Pierwszy rok chciałbym pojeździć w Czechach na Sedivak Long, w wyścigu na około 350 km, a później, jeśli wszystko będzie się układało jak powinno, to planuję wyścigi w Rosji: North Hope Race, Volga Guest i Kalevala. To jest moje oczko w głowie.