Stan wojenny został wprowadzony 33 lata temu, w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r. Trwał ponad 1,5 roku.
W Krośnie pierwsze dni po jego ogłoszeniu wyglądały tak:
Jakiś tydzień wcześniej Bogdanowi (w grudniu 1981 r. miał 11 lat) pękł wyrostek robaczkowy.
- Zabrali mnie nieprzytomnego z domu, miałem operację, w szpitalu leżałem dwa tygodnie. Informację o wprowadzeniu stanu wojennego przyniosła mama. Była bardzo smutna. Opowiadała o czołgach i o żołnierzach z bronią na ulicach. Byłem taki podekscytowany! W telewizji puszczali wtedy "Czterech pancernych" i nie mogłem się doczekać, aż te czołgi i tych żołnierzy zobaczę na własne oczy.
Ze szpitala wyszedłem około 20 grudnia. Tato miał przyjechać po nas samochodem. Wyszliśmy ze starego szpitala na Grodzkiej, poszliśmy w stronę obwodnicy i tam na górze zobaczyłem transporter, a obok niego żołnierzy z karabinami przy koksowniku. Oczy mi się zrobiły wielkie jak pięciozłotówki!
Jacyś ludzie przynieśli im jedzenie w menażkach, oni coś burknęli, żeby nie podchodzić, karabiny nastroszyli przeciw tym ludziom. Do dziś to widzę. Z jednej strony rajcowało mnie to, z drugiej zacząłem się bać.
Zbyszek (wówczas w ostatniej klasie "Elektryka" w Turaszówce) wsiadł do pociągu na stacji Krosno, a wysiadł na stacji Krosno-Miasto.
- W poniedziałek po wprowadzeniu stanu wojennego poszliśmy z kolegami na dworzec PKP. Chcieliśmy pociągiem dojechać do Sanoka, na praktyki uczniowskie w Stomilu. Zaraz po tym jak wsiedliśmy do niego, postanowiliśmy z niego wysiąść, bo doszliśmy do wniosku, że to nie ma sensu. Wróciliśmy do szkoły, żeby zapytać, co dalej.
W szkole ogłoszono wolne, przedłużoną przerwę świąteczną. Dopiero po nowym roku wznowiono zajęcia.
W jednym z internatów stacjonowali zomowcy. Obserwowaliśmy ich ćwiczenia przez okna sali lekcyjnej. Na przerwach komentowaliśmy to wszystko bardzo żywo, tak poważnie, bo do tej pory nikt z nas nie widział tylu umundurowanych. Z czasem zaczęliśmy sobie z nich żartować. To była jakaś metoda, żeby się uspokoić, nie dać się zwariować.
Nie mieliśmy studniówki. Zaproponowano nam ją, ale miała się zacząć w południe, a zakończyć o 16.00.
Tamtą noc mama Hani (była w klasie maturalnej "Kopernika") spędziła z żelazkiem w ręku.
- Mama nie mogła spać, wstała w nocy i musiała się czymś zająć. Zaczęła prasować. Widziała jeżdżące suki milicyjne, zdziwiła się, ale nie zastanawiała się nad tym.
Rano, po 8.00, jak zwykle chcieliśmy posłuchać wiadomości w radio, a tu radio skrzeczało. Nie działał też telewizor i telefon. Zaczęliśmy się niepokoić, bo nie mieliśmy żadnego kontaktu z bliskimi.
Poszłam na 9.00 na mszę do Franciszkanów. Na ulicach widziałam trochę samochodów milicyjnych, poza tym żywej duszy. Było tak, jakby całe Krosno spało snem kamiennym. Kompletnie cicho i kompletnie pusto.
W kościele też były pustki. Ksiądz na kazaniu mówił o tym, że wprowadzono stan wojenny, wzywał do modlitwy za ojczyznę, ludzie zaintonowali "Boże, coś Polskę".
Po mszy pod kościołem utworzyły się grupki ludzi, którzy szeptali coś do siebie. Żadnych gestów. I cały czas ta straszna cisza.
Żeby przyjść do pracy na nocną zmianę, Urszula (miała wtedy 24 lata) musiała dostać specjalną przepustkę.
- Pracowałam w "Lniance". Na studiach ukończyłam kurs wojskowy, więc wzięli mnie do straży zakładu. Miałam dyżury nocne, chodziłam z milicją i wojskiem, dlatego musiałam mieć tę przepustkę. Każdy, kto pracował w nocy musiał taką mieć.
"Lnianka" cały czas pracowała, niektóre wydziały na trzy zmiany. Ludzie rozmawiali o stanie wojennym, szeptem, każdy martwił się, co będzie, w jakim to wszystko kierunku pójdzie. Brakowało informacji. Tylko cały czas te dyrektywy nam z urzędów przysyłali. Na ścianach je wieszaliśmy.
Krystynę (33 lata temu miała skończone 30 lat) stan wojenny przestraszył dwa razy.
- Pierwszy raz przestraszyłam się w poniedziałek, 14 grudnia. Szłam do pracy na 6.00. Na "zetce" stało wojsko. Zawróciło mnie, żołnierze powiedzieli, że do "Polmo" nie wejdę.
Przez dwa lub trzy dni nie chodziłam do roboty. Jak wróciłam, to cyrki tam były: jeden wydział pracował, drugi nie. W środku, w hali, wiece organizowano. Na wiecach solidarnościowcy występowali, podnosili krzyk i robili awantury tym, co pracowali, łamistrajkami ich nazywali.
Po kilku dniach przełamali ten strajk, wyłapywali tych, co brali udział w wiecach i ich zwalniali.
Drugi raz przeraziłam się, gdy mąż dostał wezwanie do Wojskowej Komendy Rejonowej. Chyba w okolicach sądu mieli siedzibę. Przeryczałam pół dnia, zostałam z trójką małych dzieci, tu praca, tu one. "Jezu kochany, co to będzie, jak go do służby wezmą!?" - myślałam.
Na szczęście dostał taką kartę, że w domu mógł zostać, ale w razie czego, jako pierwszy musiał się zgłosić do służby.
W poniedziałek Władysław (miał dwadzieścia kilka lat) zastał w pracy strajk.
- W hucie byłem przed 12.00. W "Trójce" nikt nie pracował. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje, bo koledzy z poprzedniej zmiany nic nam nie przekazali. Ale i my nie pracowaliśmy. Piece cały czas były rozpalone, ale przy otworach nikogo nie było. Na hali tworzyły się grupki hutników, wszyscy coś między sobą konsultowali.
Przepychanek nie było. Był lęk. Baliśmy się, co to będzie, jeśli nie podejmiemy pracy i jeśli z tego powodu dojdzie do konfrontacji z władzą.
Dzień po dniu, coraz więcej się wyjaśniało, odnajdywaliśmy się w nowej sytuacji, która unormowała się na tyle, że zakład zaczął produkować. W pierwszym tygodniu, na polecenie "góry" zaczęliśmy produkcję szkieł reflektorowych do Stara. Wojsko jeździło starami i władza pewnie się obawiała, że jeśli dojdzie do rozruchów, to demonstranci będą tłuc w nich światła. Na prasie ręcznej te szkła robiliśmy. 1000 sztuk na jednej zmianie.
Decyzja o internowaniu Sławomiry (rocznik 1954) miała numer 116.
- Pokazali mi tę decyzję w środę wieczorem, dzień po tym, jak mnie zwinęli.
W Krośnie siedziałam dwa dni na Lwowskiej, potem przewieźli mnie do Niska, a stamtąd do Gołdapi. Wyszłam po 20 tygodniach.
Krośnieńscy SB-cy byli mistrzami przemocy psychicznej i manipulacji. Jak ktoś mówi, że się nie bał, to może był wyjątkowy: siedzisz za biurkiem, oni siedzą naprzeciwko, widzisz to wielkie lustro na ścianie, domyślasz się, że jest ich tam więcej, słuchają, patrzą na twoje reakcje, przychodzi jeden, straszy cię, że zamkną ci matkę po zawale, męża zamkną, że nigdy z Syberii nie wrócisz, że białe niedźwiedzie do końca życia będziesz oglądał.
Nagle wychodzi, przychodzi taki, który tłumaczy, że kolega nerwowy i prosi, żebyś się po dobroci przyznał.
W środku jesteś kłębkiem nerwów, w tej części ciała, którą widać nad biurkiem musisz być jak posąg, ale pod stołem, gdybyś miał łańcuch w ręku to byś go rozszarpał, tak się denerwujesz i boisz. W myślach powtarzasz sobie tylko jedno: że nie mogą cię złamać!
I pomyśl sobie, co by było, gdyby ci mistrzowie przydarzyli się dzisiaj, gdyby mieli do dyspozycji internet i wszystkie te środki komunikacji?
Czekamy na Wasze wspomnienia i zdjęcia związane z Krosnem z grudnia 1981 r. Piszcie: redakcja@krosno24.pl