Krośnianin, który jest ciągle na rowerze

50-letni Tomasz Świątek, rowerzysta z Krosna, objechał prawie całą Europę. Przed paroma tygodniami wrócił z Grecji, teraz pojechał nad Bałtyk. Marzy mu się podróż dookoła Ziemi, ktoś do towarzystwa i odrobina pieniędzy, żeby na chleb z margaryną i raz dziennie na jogurt z musli wystarczyło. A wtedy, świat już otworem stoi...
Tomasz Świątek

W tym roku pojechał do Salonik, do Grecji. Miesięczna wyprawa trwała od 11 czerwca do 15 lipca, przejechał podczas niej około 4 tys. km. Jechał przez Przemyśl, Lwów, Tarnopol, Kamieniec Podolski, Chocim. Potem przez Rumunię, wzdłuż Morza Czarnego do Bułgarii, i stąd już prosto do Grecji do Salonik. Planował dotrzeć do Aten, i wracać przez Albanię, Jugosławię, Chorwację. Jednak z powodu obowiązujących tam wiz, o których powiedział mu kierowca z Jasła (do Aten na stadion olimpijski wiózł krzesła "Nowego Stylu") Tomek Świątek stolicę Grecji odpuścił. Do kraju wrócił krótszą drogą, z powrotem przez Bułgarię, Rumunię, Węgry i Słowację.

Samotna miesięczna wyprawa to nic szczególnego dla Tomka Świątka, który od 30 lat prawie nie schodzi z jednośladu. Na liczniku ma już ponad 250 tysięcy km, rocznie robi około 10 tys. km. - Nie licząc jazdy po mieście, bo od tego jest drugi rower - tłumaczy. - Jeden pracuje w tygodniu, drugi jest na dłuższe wyprawy, soboty i niedziele. Zapytany o pracę wymiguje się i mówi, że to nie takie istotne.

Podróże na rowerze zaczynał od jednodniowych wyjazdów nad Solinę. Wtedy jeszcze ze znajomymi. Ci z czasem wykruszyli się, bo dom, rodzina, dzieci. Tomek nie ma takich zobowiązań. - Po co siedzieć w domu, jak jest tyle pięknych rzeczy do zobaczenia - opowiada.

Polskę objechał już wzdłuż i wszerz. Do tej pory najdłuższe jego wyprawy to: w 2000 roku do Portugalii - 9,5 tysiąca km i w 1999 roku do Norwegii. W zeszłym roku przez 2 miesiące zrobił około 7 tys. Był na Sycylii. Na sobotę i niedzielę lubi wyskoczyć nad Damasze, posiedzieć i pogadać wieczorem nad wodą ze słowackimi rybakami.

- W każdym kraju jest co zobaczyć, inni ludzie, inne krajobrazy - to się liczy - mówi rowerzysta obieżyświat. Znajomości ma już takie, że nocleg za darmo na zamku w Kamieńcu Podolskim zawsze na niego czeka. A w przydrożnym barze w Bułgarii, już za ostatnią górką przed Burgas, witają go jak starego znajomego. Z tegorocznego wyjazdu wspomina piękne krajobrazy przed Sofią; grochówkę, którą poczęstowali go pracujący przy kapliczce na Ukrainie; Cygana w Bułgarii, który zaprosił go do domu na obiad, a potem bezskutecznie (z powodu późnej już pory) obdzwaniał redakcje i szukał dziennikarza, który napisałby o rowerzyście z Krosna w lokalnej gazecie. Wspomina noc spędzoną z rybakami nad Dunajem i ich utyskiwania, że po bombardowaniach Amerykanów na Jugosławię nie ma teraz dużych ryb w rzecze.

Trasy nigdy szczegółowo nie planuje. Nie da się, bo jednego dnia przejedzie 150 km, innym razem tylko 100. Zależy, czy jest coś ciekawego do zobaczenia. Czasem zatrzyma się przy ruinach romańskich, albo nad morzem, albo dłużej zostanie w jakimś mieście. Jeździ głównymi drogami, niekiedy autostradą. Wspomina męczącą jazdę przez 80 km, tuż przed granicą Bułgarii z Grecją. - Ani jednego drzewa, droga zagrodzona siatką, nie było nawet jak zjechać - mówi. Na autostradę najczęściej można się wpakować przy wyjeździe z miasta.

Z części zapasowych do roweru zabiera tylko dętkę. - Rower jest tak zrobiony, że nie ma prawa się popsuć - mówi o swoim "międzynarodnym" pojeździe, w którym już niejedna część była wymieniana. 12 przełożeń wystarcza, 2 przerzutki z przodu, 6 z tyłu. - Przed każdą większą górką trzeba zejść, inaczej człowiek szybko się zmęczy i daleko nie zajedzie - tłumaczy święte zasady. - Młodym nie przegada, oni często myślą, że jak do górki nie wyjadą, to wstyd.

Tomasz Świątek

Ze sobą zabiera jak najmniej rzeczy. - To co niezbędne - mówi. Namiot, śpiwór, kuchenkę na benzynę, ze dwie pary spodenek, skarpet, podkoszulki, też nie więcej niż dwie, kurtkę przeciwdeszczową. To razem około 10 kg bagażu. - Nie ma nic za darmo, każda rzecz waży, potem trzeba to ciągnąć - wyjaśnia. Dziwi się tym, którzy na 1-2-dniowe wycieczki zabierają ze sobą prawie cały dom. Zdarza się, że pozbywa się zbędnego balastu. Jak wracał z Norwegii, a był już w cieplejszym regionie, poskładane w kostkę spodnie i sweter bez żalu zostawił przy drodze. Kiedy jest ciepło jeździ w samych majtkach. - Spocona skóra szybko wyschnie na wietrze, a od mokrej koszulki można się przeziębić - wyjaśnia. Kolejną zaletą takiej jazdy, jest to, że nie ma potem problemu z brudnymi ubraniami. Ale od kilku lat obowiązkowo jeździ w kasku "Mercedesa". - Dla bezpieczeństwa - mówi. Nie ukrywa jednak dumy z firmowego nakrycia głowy, który dostał w odpowiedzi na prośbę o sponsorowanie.

O zdrowie w podróży się nie boi. - Choroba nie ma prawa dopaść człowieka. Trzeba tylko przestrzegać kilku zasad - mówi. Nigdy nie pije nie przegotowanej wody, nie je konserw mięsnych. Całodzienna racja żywnościowa to: chleb z margaryną i herbata na śniadanie i kolację, na obiad dodatkowo jogurt z musli. Herbata koniecznie bez cukru, aby jej resztki nie fermentowały w bidonie, który nie zawsze (jak brakuje wody) można dokładnie umyć. Na dzień wydaje od 2 do 3 euro. Miesięcznie w 100 euro musi się zmieścić. - Do drogich muzeów nie wchodzę, bo i po co? I tak nic z tego się nie wie - tłumaczy.

Nocuje w namiocie w lesie, na polanie, na plaży, albo koło domu. Czasem też ktoś do mieszkania zaprosi. Tak było na Ukrainie, "bo co by sąsiedzi powiedzieli, że ktoś śpi w namiocie, kiedy dom taki duży". Wtedy nie puszczą spać bez kolacji i nocnego przesiadywania. Ale taki nocleg przydarza się sporadycznie. Najczęściej jednak śpi w lesie, i tam mówi, że jest najlepiej. - Nie ma się czego bać, rano ptaszki śpiewają - mówi. Budzi się wcześnie rano, około 7 jest już na trasie.

Mówi, że po ostatniej podróży nie czuje się wyczerpany. Schudł tylko cztery kg, teraz waży 54 kg. Gdyby miał tylko pieniądze, już dzisiaj siada na rower. Marzy mu się podróż dookoła kuli ziemskiej, przez Rosję, Alaskę do Kanady, Stanów Zjednoczonych, potem samolotem do Portugalii i już przez Europę do Polski. Zajęło by to dwa lata: wyruszyć wczesną wiosną, przezimować na Alasce i kolejnego roku - dalej w trasę. Na razie szuka sponsorów. Bezskutecznie. Listy do firm pisze, ceni sobie, jeśli choć odmownie, ale odpiszą. Kartki z życzeniami wysyła do papieża. Z Watykanu, wprawdzie miesiąc po świętach, ale życzenia dostaje. Ma też list od Jolanty Kwaśniewskiej, bo z Krymu do prezydenta (który też tam był, ale z oficjalną wizytą) wysłał kartkę z życzeniami świątecznymi. Dołączył jeszcze dokładne wyliczenie kosztów jego rowerowej wyprawy. Myśli, żeby napisać do Putina, aby ten przysłał mu zaproszenie, bo chce pojeździć po Rosji.

Chciałby bardzo znaleźć bratnią duszę do wspólnych podróży. - We dwoje to inna jazda, ognisko wieczorem można by zapalić, a tak samemu się nie chce. Czasem miałby też kto roweru przypilnować - mówi. Samotność chyba doskwiera, ale Tomek krótko ucina: - Jak się wyjechało, nie ma wyjścia. Nie porównuje swoich przejechanych kilometrów z tymi, które pokonują wyczynowcy na wyścigach kolarskich. - Tam na nich czekają z jedzeniem, spaniem, masażystami, a ja o wszystko zatroszczyć muszę się sam. Dokładnie nie wiadomo, co w czasie drogi może się przydarzyć. Ludzie boją się tego, ale to wielki plus takich wyjazdów - tłumaczy. - Bo to prawdziwa przygoda, zdać się na los, a ten najczęściej potem już sprzyja. Trzeba tylko się odważyć.

KOMENTARZE
Brak wyróżnionych komentarzy.
WSZYSTKIE KOMENTARZE (0)