Krośnianie podróżują: Nowa Zelandia z siodełka

Zimowe ferie w Nowej Zelandii? Jazda na rowerze, a nie na nartach? Taką formę wypoczynku wybrał 37-letni krośnianin. Wraz z kompanem spakowali rowery i po 37 godzinach lotu wylądowali w Christchurch. Zobacz zdjęcia.

Jerzy Guzek jest miłośnikiem rowerowych wycieczek, na co dzień nauczycielem wychowania fizycznego w Szkole Podstawowej nr 14 w Krośnie. Choć sympatyków tego typu rozrywki w Krośnie nie brakuje, dystanse, jakie pokonuje nie są do przemierzenia przez każdego.

Pomysł na Nową Zelandię zrodził się kilka lat temu. Wcześniej były już wycieczki po Polsce i Europie. Doświadczenie zdobywał podróżując rowerem po Skandynawii, Islandii i dookoła naszego kraju. Na dwóch kółkach przejechał całą Rumunię, Transylwanię, był też na Krymie (pojechał pociągiem, wrócił rowerem). Najpierw jeździł z żoną, ale odkąd na świat przyszły dzieci, swoją pasję kontynuuje z dwoma szwagrami. - Mam bardzo wyrozumiałą żonę, że pozwala mi na takie wyjazdy, nie każda puściłaby męża samego na dwa tygodnie - zaznacza.

Nevis. Skok na bungy ze 134 metrów

- Chcieliśmy wymyślić coś fajnego, póki człowiek ma jeszcze siły. Wiedzieliśmy, że Nowa Zelandia pod względem kultury jest zbliżona do krajów europejskich, przyjazna, nie trzeba się martwić o bezpieczeństwo. Namawiali też znajomi, którzy tam byli. Jedyny minus to koszty, trzeba się dobrze przygotować finansowo - wspomina Jerzy Guzek. - Szukałem chętnych, żeby pojechać w styczniu, bo wtedy tam jest lato, a my mamy ferie - kontynuuje. Na wycieczkę zdecydował się szwagier, 35-letni Norbert Piekarski.

Dzięki wcześniejszym wojażom wiedzieli co zabrać, jak się spakować, choć i tak nie było to łatwe, bo bagaż główny nie mógł przekraczać 20 kilogramów, podręczny - 8 kilogramów. Zabrali więc tylko to, co najważniejsze: rowery, sakwy, stroje kolarskie, śpiwory, namiot i podstawowe środki kosmetyczne.

- To typowo nowozelandzki las. Bardzo interesująco wygląda - opisuje Jerzy Guzek

Wylecieli 14 stycznia 2011 z Rzeszowa do Frankfurtu. Stamtąd do Singapuru, gdzie nastąpiła ostatnia przesiadka do Christchurch - drugiego co do wielkości miasta w Nowej Zelandii. Podróż trwała 37 godzin, sam lot - 24 godziny. Wrócili po dwóch tygodniach, 30 stycznia.

Żywność kupowali na miejscu, głównie korzystali z półproduktów lub gotowych dań do podgrzania. Zdarzało się picie wody ze źródełek, bo nie w każdej miejscowość był sklep. Nocleg w namiocie, na campingu lub "na dziko".

Dwa tygodnie to niewiele czasu na zwiedzenie całego kraju rowerem. Dlatego turyści z Krosna zdołali głównie przejechać południową wyspę, a na północnej zobaczyć tylko Wellington - stolicę Nowej Zelandii i to tylko dzięki wynajętemu samochodowi.

Czystość i widoki zapierające dech w piersiach to znak szczególny Nowej Zelandii

Na dwóch kółkach w ciągu 12 dni przejechali około 1400 km. Zaczęli od Christchurch, jadąc wzdłuż wybrzeża minęli Milford, dojechali do Queenstown, potem zachodnim wybrzeżem do północnej części Nelson Lakes National Park i z powrotem do Christchurch. Niektóre odcinki, łącznie około tysiąca kilometrów, przemierzyli autobusem.

- Średnio pokonywaliśmy około 120 km dziennie. To mniej niż planowaliśmy, ale zaskoczyły nas góry. Rzadko tam się zdarza, żeby jechać po płaskim terenie, a jeszcze rzadziej, żeby wiatr wiał w plecy - wspomina Jerzy. - Poza tym w styczniu nie jest się przygotowanym fizycznie, zwykle kondycja przychodzi w sierpniu, kiedy jest się już "rozjeżdżonym" - dodaje.

Podczas wyprawy doszło też do przykrego wypadku, złamania barku. - Podczas jazdy ze stromego zbocza, przed zakrętem zarzuciło mi dość mocno obciążony tył roweru i uderzyłem w skałę. Cały ciężar przyjął mój bark. Od razu zatrzymał się samochód, udzielono mi pomocy, podwieziono do Queenstown. Czułem się niepewnie, choć nie było żadnych obrażeń. Trzeba było iść do lekarza, bo bark bardzo spuchł. Okazało się, że kość jest pęknięta - opowiada krośnianin. - Pani doktor bardzo długo zastanawiała się czy mnie puścić. W końcu pozostawiła mi decyzję. Oszczędzałem się i daliśmy radę pokonać dalszą trasę.

Podczas jazdy na rowerze doszło do wypadku. Złamany został bark. Na wspólne zdjęcie zgodę wyraziła pielęgniarka z Queenstown

Klimat w Nowej Zelandii jest typowo wyspiarski. O tej porze roku głównie pada. Choć jest lato, upałów się nie odczuwa, wręcz przeciwnie - bywają dni, że jest dość zimno. Chłód rekompensują piękne widoki i czystość. - Śmieć na poboczu to naprawdę rzadki widok. Poza tym, to prawdziwy raj dla rowerzystów, których tam jest bardzo wielu. Samochody zwalniają, omijają ich szerokim łukiem, jest bardzo bezpiecznie - podkreśla Jerzy Guzek. Kraj jest też świetnie zorganizowany pod względem turystycznym. - W jednym punkcie można wszystko załatwić.

Wycieczka do najtańszych nie należała. Najważniejsze, zarazem najbardziej kosztowne, było kupno biletu lotniczego. Rezerwacji dokonano 7 miesięcy wcześniej, a koszt biletu to 6,5 tys. zł w obydwie strony. Drogie były też atrakcje, które turyści z Krosna zarezerwowali już dużo wcześniej, w tym dwa skoki na bungy: jeden z najbardziej znanego wśród miłośników sportów ekstremalnych mostu - mierzącego 43 metry Kawarau Bridge, drugi w Nevis ze 134 metrów. - Te dwa skoki kosztowały ponad tysiąc złotych, ale postanowiliśmy, że jak już tam jedziemy, to skoczymy, bo nie wiadomo czy kiedykolwiek będziemy mieli jeszcze taką szansę. Uczucie było niesamowite - mówi pan Jurek. Cała wycieczka kosztowała około 10 tysięcy.

Skok w tandemie z Kawarau Bridge

Plany na następne wyprawy? - Myślę o trasie Świnoujście - Krosno. Z większych wypraw to Toskania i na pewno kiedyś jeszcze wrócę do Norwegii, bo jednak zapadła w pamięć. W bardzo odległych planach jest Kanada i Stany Zjednoczone.

KOMENTARZE
Brak wyróżnionych komentarzy.
WSZYSTKIE KOMENTARZE (0)