Krośnianie na Mont Blanc. Ich relacja

Dwójka krośnian: Paweł Ciuba oraz Krystian Lisowski byli organizatorami czteroosobowej wyprawy na Mont Blanc. Z Krosna wyjechali 16 sierpnia, wrócili po udanej wyprawie tydzień później. Celem wyprawy było wejście na Dach Europy 4810 m n.p.m. francuską drogą klasyczną.
Paweł Ciuba na szczycie Mont Blanc

Pomysł, by zorganizować wyprawę na Mont Blanc powstał pod koniec zeszłego roku. Początkowo Paweł Ciuba oraz Krystian Lisowski zaplanowali zimowy wyjazd do Szwajcarii w Alpy i wejście na niższe alpejskie czterotysięczniki. Czasu na dogranie szczegółów było jednak zbyt mało i tak urodził się pomysł na sierpniowy wyjazd do Francji na Mont Blanc, inaczej zwany Białą Górą.

Zanim stanęli na jego szczycie solidnie się przygotowali. Biegali, jeździli zimą w Tatry Wysokie, systematycznie chodzili po górach, ale też wspinali się po skałach w Odrzykoniu pod Zamkiem Kamieniec. - Chciałbym w tym miejscu uświadomić mieszkańcom Krosna oraz okolic, że mamy bardzo dobre warunki do wspinaczki - mówi Paweł Ciuba. - Każdego dnia na odrzykońskie skały przyjeżdżają członkowie Rzeszowskiego Klubu Wysokogórskiego, a na długich weekendach można tam spotkać ludzi z drugiego końca Polski. Wspinają się w Odrzykoniu lub w okolicy strzelnicy w Czarnorzekach.

Widok ze szczytu Mont Blanc (4810 m n.p.m.) na Alpy Francuskie

- Wspinaczka jest coraz popularniejszym sportem w Polsce, najlepiej widać to w dużych miastach, gdzie nie brakuje ścianek wspinaczkowych. Krosno skały ma pod nosem, jednak nie mieliśmy tradycji wspinaczkowej, więc nigdy wcześniej nie powstał u nas klub wysokogórski. W przypadku większego zainteresowania mieszkańców Krosna oraz okolic można byłoby założyć w Krośnie taki klub - dodaje.

Sama wyprawa zaczęła się ambitnie. Krośnianie założyli sobie, że od pierwszego do ostatniego metra będą wchodzili o własnych siłach, nie korzystając z kolejek i tramwajów górskich, którymi można byłoby pokonać część dystansu.

Rozpoczęli od miasteczka Les Houches u podnóża masywu Mont Blanc. W upalny dzień rozpoczęli marsz z ciężkimi plecakami przez las. - Był słabo oznakowany, ponieważ 90% osób pokonuje ten odcinek kolejką, a nie pieszo - wspomina Paweł Ciuba. O zmroku rozbili namioty na wysokości 1757 m n.p.m. Zaczęły się kłopoty, bo w związku z wysoką temperaturą wspinacze wykorzystali całe zapasy wody i w kolejnym dniu nie mieli już ani kropli.

Poszukiwania strumyka na nic się zdały, mimo to krośnianie zaczęli się piąć w wyższe partie górskie. Wodę można było uzupełnić dopiero przy ostatniej stacji Tramway du Mont Blanc na wysokości 2372 m n.p.m. Gdy ugasili pragnienie i przygotowali zapasy, kontynuowali drogę do schroniska Tete Rousse, które mieści się na wysokości 3167 m n.p.m. Znajduje się tam też pole namiotowe - jest oddalone o kilkaset metrów od Grand Couloir potocznie zwanego Kuluarem Śmierci. - Kuluar to 700-metrowa stroma rynna, z której spadają lawiny kamienne z dużą prędkością. Niektóre kamienie są wielkości pięści, ale inne nawet wielkości pralki. Kamienie i bloki skalne spadają po stromym żlebie, odbijają się i odskakują na wysokość około 30 metrów - tłumaczy Paweł Ciuba.

Widok z Dachu Europy na Alpy Włoskie

Następnego dnia czekała ich droga do schroniska Gouter (3817 m) - odcinek ten nie jest długi (niecały kilometr), ale za to stromy (przewyższenie wynosi 650 m). Na początku trasa ta wymagała przekroczenia Grand Couloir. - Tego dnia był on bardzo niełaskawy dla wszystkich, którzy chcieli go przekroczyć. Co kilka minut było słychać krzyki ludzi, ostrzegających przed spadającymi kamieniami. Należało przeczekać aż bombardujące kamienie przelecą, a następnie szybko przebiegnąć z ciężkim plecakiem kilkadziesiąt metrów po sypkim, kamienistym podłożu, aż wskoczy się na półkę skalną po drugiej stronie kuluaru, na której można było już czuć się bezpiecznie - relacjonuje krośnianin. Potem wspinaczka odbywała się skalnym żebrem, po kruchej skale. Ostatnie 200 metrów było zabezpieczone stalowymi linkami tzw. poręczówkami.

W schronisku Gouter nie było żadnych wolnych miejsc. - Przyzwyczajeni do warunków panujących w polskich schroniskach górskich byliśmy przekonani, że będzie można spać na podłodze za połowę ceny. Tam to wyglądało na odwrót. Cena za nocleg w łóżku wynosiła 60 euro - jeśli miało się rezerwację lub 90 euro - jeśli rezerwacji nie było. Dlatego jeszcze tego samego dnia ruszyliśmy przez lodowiec, do schronu Vallot 4362 m n.p.m.

Cała wyprawa trwała tydzień

Większość przebywających tam osób stanowili Polacy. Wiał bardzo silny wiatr, ale prognozy były optymistyczne. Następnego dnia wiatr wiał na poziomie 50-60 km/h i wtedy krośnianie postanowili zaatakować szczyt: - Na sam atak szczytowy nie wiązaliśmy się liną, korzystając z wskazówek pozostałych Polaków, których spotkaliśmy na miejscu. Każdy miał iść indywidualnym, optymalnym dla siebie tempem, aby nikogo nie zwalniać ani nie pospieszać. Poszliśmy "na lekko", zabierając ze sobą tylko niezbędne rzeczy, a całą resztę zostawiliśmy ze świadomością, że jeszcze przed zachodem słońca wszyscy wrócimy do schronu. Na szczycie spędziliśmy około 30 minut, robiąc zdjęcia pamiątkowe oraz przeżywając chwile euforii stojąc na Dachu Europy. Następnie skoncentrowani zaczęliśmy schodzić wąską granią, która stanowi granicę francusko-włoską.

Pod koniec trasy znów przyszło im się zmierzyć z Grand Couloir, ale tym razem pokazał on zupełnie inne oblicze. - Niby miejsce to samo, ale był bardzo spokojny i kamienie leciały sporadycznie co około dwie godziny. W związku z tym można było przekroczyć kuluar bez podniesionego tętna, niemniej jednak każdy dla zachowania bezpieczeństwa i tak przebiegał, a nie przechodził spokojnym krokiem - opowiada Paweł Ciuba.

Wejście na szczyt wymagało m.in. pokonania Grand Couloir - stromej rynny, z której spadają kamienne lawiny

Dwójka krośnian wchodziła w skład czteroosobowej grupy, jednak nie wszystkim udało się wejść na szczyt. Jeden z członków wyprawy zachorował na chorobę wysokościową. - Każdy organizm indywidualnie przystosowuje się do nowego otoczenia. Przyjęło się, że pierwsze objawy choroby górskiej pojawiają się na wysokości ponad 3 tys. metrów. Niewielki odsetek ludzi pierwsze objawy choroby wysokościowej może odczuć już na wysokości 1500 m n.p.m. np. nad Morskim Okiem, nie do końca zdając sobie sprawę, z czego wynika ich kiepskie samopoczucie - tłumaczy Paweł. - Na wysokości Mont Blanc mamy o 45% mniej cząsteczek tlenu w oddechu, niż jakbyśmy oddychali przebywając nad morzem. W takich warunkach u niektórych ludzi błędnik nie pracuje poprawnie i mają problemy z zachowaniem równowagi. Podczas zejścia z Vallotu (4362 m) musiałem być związany liną z kolegą, ponieważ plątały mu się nogi, przez co upadał co kilka minut.

Wyjazd szczęśliwie zakończył się w Krośnie.

Wyprawa była możliwa dzięki wsparciu sponsorów: Merkury Market, Euro Gym - Strefa Sportu i Relaksu, Fuup.pl - Profesjonalny Sklep turystyczny, Brubeck, Termoaktywnie.pl.

KOMENTARZE
Brak wyróżnionych komentarzy.
WSZYSTKIE KOMENTARZE (0)