Samochodem do Chin. To chyba nie był urlop

Mają chińskie prawo jazdy, na kawę jeździli 350 km. Dzieli ich różnica wieku, ale łączy fotografia i miłość do podróżowania. Dwaj krośnianie: Stanisław Materniak i Łukasz Grudysz są w nielicznej grupie, której udało się samochodem zwiedzić Chiny. Opowiadają o ponad dwumiesięcznej wyprawie.

Szalony pomysł

- W stulecie I wojny światowej chciałem pojechać w miejsca, gdzie byli moi dziadkowe. Obaj trafili do niewoli rosyjskiej. Myślałem o jeździe na daleką Syberię, pod chińską granicę - opowieść zaczyna Stanisław Materniak - z zamiłowania zapalony podróżnik, fotograf, na co dzień kieruje Krośnieńskim Przedsiębiorstwem Budowlanym w Krośnie S.A.

- Szukałem kogoś, kto by ze mną pojechał.

W internecie wyszukał informację o grupie Bezdroża 4x4, która zajmuje się turystyką off-roadową i organizowała właśnie wyjazd do Chin. - Zaciekawiło mnie to, że można będzie samochodem jeździć po Chinach. Chińczycy nie wpuszczają europejskich kierowców, jeśli już to z chińskim kierowcą. No i ta niewiarygodna odległość, którą trzeba pokonać samochodem - to go skusiło. Wracając z jednego z plenerów fotograficznych, pomysłem podzielił się z młodszym kolegą po fachu - Łukaszem Grudyszem. Jako że ten sam o sobie mówi, że tylko w Krośnie się urodził, a mieszka na świecie, nie trzeba było go długo namawiać. Złapał bakcyla - też pojedzie do Chin.

Pewnego czerwcowego dnia wsiedli do załadowanego po dach land rovera defendera i wyruszyli na północ Polski, w kierunku Suwałk. Po drodze przyłączyli się do grupy Bezdroża 4x4. Przyłączyli się, ale tylko teoretycznie i de facto tylko do wspólnego przekroczenia chińskiej granicy. Szybko bowiem okazało się, że raczej do grupy nie pasują.

Kirgistan, okolice Jeziora Isyk-Kul. Przekroczenie granicy z Chinami planowane za dwa dni - pozdrawiali z trasy

Początek nie wróżył nic dobrego

Brak wiary w krośnieńską ekipę wzbudziła przygoda, do której doszło na samym początku wyprawy. Dziś dosyć śmieszna, ale wtedy mogła pokrzyżować plany. Wtedy Stanisław Materniak i Łukasz Grudysz musieli odłączyć się od grupy po raz pierwszy, tym razem nie z własnej woli.

S.M.: - Na granicy łotewsko-rosyjskiej, tuż przed szlabanem sięgam po dokumenty. Otwieram papiery, a ja zamiast dowodu rejestracyjnego defendera mam dowód innego samochodu. Musieliśmy wrócić. Od tego się zaczęło, patrzyli na nas jak na dziwolągów: wybierają się do Chin na ponad dwa miesiące, a nawet papierów nie mają. To było o 7 wieczorem, a o 10 rano następnego dnia specjalny kurier dowiózł nam dokumenty pod Kowno. Reszta pojechała, dogoniliśmy ich jeszcze w Wołgogradzie. Nie mogli w to uwierzyć.

Kanion Szaryński. Kazachstan

Angielscy dżentelmeni

Jak dziś wspominają, byli outsiderami, czuli, że patrzy się na nich jak na dziwaków. Powodów mogło być sporo: od samochodu, który na twarzach innych członków wywołał delikatny uśmiech, przez posiadanie w aucie map (bo to takie anachroniczne, dziś używa się tylko GPS-a), po chęć zwiedzania, zobaczenia czegoś po drodze (co wymagało czasem odbicia z głównej trasy).

- Nie boicie się nim jechać? - usłyszeli ponoć, gdy podjechali swoim samochodem. Raczej nikt nie wierzył, że ich auto da radę na off-roadowej trasie. Radzili: - My przejedziemy Kazachstan off-roadem, a wy jedźcie asfaltem, spotkamy się na granicy z Kirgistanem, bo nie ma szans, że nas wcześniej dogonicie - wspomina porady organizatorów wyprawy Łukasz Grudysz.

Nocleg w Mongolii

Potem się okazało, że landrower był bezawaryjny i sprawdzał się w każdych warunkach. Często na punktach docelowych krośnieńska załoga była jako pierwsza. - Auto było bardzo dobrze przygotowane. Ma różne schowki, podwójny akumulator, lodówkę, a nawet prysznic. Nazywali nas "angielskimi dżentelmenami" - śmieje się Stanisław Materniak. Wtóruje mu Łukasz Grudysz: - Bali się też o nas na początku, dopytywali: Macie GPS? Odpowiadaliśmy, że mamy mapę i kompas. Nie martwcie się, tylko powiedzcie gdzie mamy być.

Posiłek w "okolicznościach" przyrody

S.M.: - Dla większości tych ludzi to był szok - byliśmy chyba jedyną ekipą, która wzięła mapy. Inni mieli tylko laptopy i wklepane koordynaty GPS. A to jest katastrofa, bo ludzie przestają wtedy myśleć. Niektórzy w ogóle nie wiedzieli w jakim kierunku jadą. Gdyby mieli błędne koordynaty, nawet nie wiedzieliby, że są pod afgańską granicą. To było dla mnie szokiem. Jest kierunkowskaz, a oni w drugą stronę.

Kazachstan

- Nie wychylaliśmy się, ale często, jak organizatorzy się poddawali, to my ruszaliśmy w bój i prowadziliśmy grupę. Udało nam się nawet dokonać niemożliwego. Wpuścili nas do jednego z zamkniętych chińskich miast. Tam jest coś jak stan wojenny, na każdej krzyżówce wojsko. Do dziś nie wiemy czemu nas wpuścili. Może dlatego, że byliśmy pewni tego co robimy - ręka do góry, uśmiech. Gdy nie mogliśmy znaleźć hotelu, poprosiliśmy o pomoc policję. Pod jej eskortą udaliśmy się do hotelu.

- Jako jedyni mieliśmy też książki w elektronicznej wersji i przewodniki, co zresztą nie spodobało się organizatorom wyjazdu, bo według nich groziło cofnięciem z Chin całej grupy - w przewodnikach znajdują się bowiem informacje zakazane w Chinach: o Tybecie, Dalajlamie. Ale byłem już w Chinach i pies z kulawą nogą na nie nie zwrócił uwagi. Tak było też tym razem. A przydały się, bo potem wszyscy się dopytywali czy mamy coś o tym, czy o tym miejscu. Dzięki temu zobaczyliśmy chyba najpiękniejsze miasto w Chinach - Pingyao. Wystarczyło zjechać sześć kilometrów z trasy. Inni nawet nie wiedzieli, że byli tak blisko, innych w ogóle zwiedzanie nie interesowało.

Jedna z chińskich "restauracji"

Chiny nie dla kierowców

Kraj docelowy to Chiny. Turystów w nich nie brak, ale turysta z Europy we własnym samochodzie to bardzo egzotyczny widok. Chińczycy nie wpuszczają bowiem do swojego kraju obcych kierowców. Jeśli już to samochody jadące w grupie, a i te od samego początku do końca muszą mieć chińskiego opiekuna. Ale to nie wszystko. Wszystkie samochody muszą przejść chiński przegląd techniczny, otrzymać tamtejsze dokumenty, a kierowcy - jeśli chcą prowadzić - zdobyć chińskie prawo jazdy.

S.M.: - Musieliśmy przejść szkolenie w ośrodku policyjnym. Policjant przez dwie godziny tłumaczył na czym polega jazda po Chinach. Najważniejsze rzeczy były takie: Chińczycy świetnie znają przepisy ruchu drogowego w momencie odbioru prawa jazdy, a za dwa dni nie pamiętają już nic, wyprzedzają z każdej strony, jak tylko im się podoba. I kolejna zasada - silniejszy ma zawsze rację.

- Tam trzeba jechać cały czas, dopóki nie zrobi się korek. Bo każdy Chińczyk chce się wepchnąć. Łukasz był kulturalny, przepuścił, pomrugał, wszyscy się wepchali i efekt był taki, że nie mogliśmy dogonić grupy. Ale taka ciasnota jest tylko w dużych miastach. Większość Chin to niebywałe pustki, niesamowite przestrzenie, góry, pustynie.

Chiny były atrakcją dla nich, ale sami dla Chińczyków też stanowili niecodzienny widok

Szukali atrakcji, sami nią byli

Ł.G: - Dla Chińczyków byliśmy jak kosmici. To był dla nich szok, że zobaczyli auta z Europy. Zwalniali, odsuwali szyby, robili zdjęcia. Jak się zatrzymywaliśmy, to wszyscy na parkingu gromadzili się koło nas, robili zdjęcia, wsiadali do samochodów. Ale faktycznie, nie ma się co dziwić - przejechaliśmy całe Chiny i nie spotkaliśmy ani jednej obcej rejestracji.

Co jeszcze wspominają? S.M.: - Obsługa hotelowa nie mówiła w żadnym języku prócz chińskiego. Mówiliśmy po polsku, ale wyspecjalizowałem się w piśmie obrazkowym. Rysowałem sześciu facetów, pokoje, ile mają mieć łóżek. Działało. Komunikacja absolutnie pierwotna, cyfry na telefonie do negocjacji cen.

Jadali też tak...

Problemy z komunikacją były też w restauracjach: Ł.G.: - Albo szedłem do kuchni i pokazywałem produkty, z których mają coś zrobić, albo na chybił trafił pokazywaliśmy w menu. Czasem trafialiśmy super, a czasem gorzej, ale w sumie wszystkie potrawy były genialne. Jednego razu zamówiliśmy szaszłyki i potem chcieliśmy je jeszcze raz. Chcieliśmy się też dowiedzieć z czego one są i kelnerka przyniosła nam cały worek baranich jąder. To były ekstremalne doznania.

Stołowali się we wszystkich rodzajach jadłodajni - od ulicznych, gdzie jedzenie podawane jest rękami (niekoniecznie czystymi) do restauracji na najwyższym, światowym poziomie. Był suszony kefir, chleb na odchodach bydła i kumys. Rewolucje żołądkowe? No cóż. Sporadycznie, ale były.

...i tak

350 km jazdy na kawę

Łącznie przemierzyli samochodem 26 tys. km. Nie było ich w domu dwa miesiące i dziesięć dni. 800-900 km dziennie to wyprawowy, szaleńczy standard.

Zapamiętają z tej podróży niewyobrażalne przestrzenie, wielkie odległości. S.M.: - Czasem, na Syberii czy w Kazachstanie przez 2 tysiące kilometrów nie zmienił się krajobraz. Jedziesz kilka dni i ciągle jest tak samo. U nas nie ma czegoś takiego, ciągle jakaś wioska, miasteczko, wszędzie ciasno.

Ostatni etap podróży to odcinek z Kijowa przez Hrubieszów do Krosna. Zrobili go na raz - prawie 800 km. S.M.: - To była standardowa liczba kilometrów. Jak mi dziś ktoś mówi, że jedzie daleko, bo 360 km, to ja się śmieję, bo myśmy tyle na kawę jechali.

Ł.G.: - To było niesamowite. Wjeżdżasz do Rosji i nagle GPS pokazuje: 360 km prosto. I faktycznie jest 360 km prosto, bez żadnego zakrętu. Po horyzont droga.

Nocleg "na dziko". Syberia

Spali głównie "na dziko", co kilka dni wygodniejszy nocleg w hotelu i wymarzona kąpiel. - Wracając z Pekinu, jechaliśmy przez Syberię, codziennie paliliśmy w tajdze ogniska. Było zimno, deszcz, więc nikomu nawet nie chciało się prysznica odpalać. Tak jeździliśmy przesiąknięci dymem, rybą i innymi zapachami. Przyjechaliśmy raz rano do hotelu w Kazaniu, okazało się, że pokoje są, ale dopiero od 14:00. Postanowiliśmy iść zobaczyć miasto, coś zjeść. Weszliśmy do restauracji. Można sobie wyobrazić jak pachnie 6 facetów po ponadtygodniowym pobycie na Syberii w lesie. Pierwszy raz widziałem, jak dziewczyna podchodząc do nas zatyka nos. Czuliśmy się "świetnie".

150km od szczytu K2. Samochodem

Do niewyobrażalnego zmęczenia, do robienia po kilkaset kilometrów dziennie prawie przywykli. W pewnym momencie przyszedł jeszcze nie tyle strach, co niesamowita adrenalina, wręcz ekstaza. Jechali Szosą Karakorumską - najwyżej położoną utwardzoną drogą na świecie (4700 m n.p.m.), łączącą Pakistan i Chiny. W trakcie jej budowy zginęło ponad tysiąc pakistańskich i chińskich robotników.

Ł.G.: - 160 km jechaliśmy 14 godzin. Po progach skalnych, nad przepaściami, nad rzekami. To było ekstremalne doznanie, faktycznie było bardzo niebezpiecznie. To była jazda na milimetry po półce skalnej szerokiej na 2,5 metra i nie wiadomo co za zakrętem, czy nie leży kamień, czy nie jedzie drugi samochód. Byliśmy cali mokrzy, jak to przejechaliśmy.

Chiny

S.M.: - Gdy wjechaliśmy na samą górę, na wysokość prawie 4850 samochodem, niektórzy nie byli w stanie wyjść na punkt widokowy. Byliśmy tylko 150 km od szczytu K2, a już kilka dni później byliśmy w Turfanie - w depresji, mieście położonym na 153 m poniżej poziomu morza, najgorętszym w Chinach.

Gdy zjechali z Karakorum przejechali w poprzek pustynię Takla Makan, do Turfanu. Potem wąskim pasem, którym wędrowały karawany, między pustynią Gobi a Takla Makan do Xi'an - pierwszej stolicy Chin. Tam znajduje się terakotowa armia - 8 tys. figur symbolizujących świtę Cesarza Qin. To jedna z największych atrakcji turystycznych tego kraju, nazywana ósmym cudem świata.

Karakorum Highway

Nie każdy wytrzymał

Długi wyjazd, niekomfortowe warunki, ekstremalne doznania to ciężka próba dla każdego z osobna i całej grupy. Nie brakowało sytuacji konfliktowych, kłótni, podziału w załogach. Krośnieńskiej udało się przetrwać bez większych sporów.

Ł.G.: - Dla niektórych ten wyjazd zakończył się na granicy kazachsko-kirgijskiej, po przejechaniu stepu. Zakończyła się euforia, mieli dość. Niektórzy nie byli w stanie zapanować nad emocjami, kobiety nie odzywały się kilka dni. Dobrze, że byliśmy trochę odizolowani od tych złych emocji, bo byłoby po nas. My powiedzieliśmy sobie na początku, że niezależnie od wszystkiego przetrwamy, że musimy być w miarę tolerancyjni.

S.M.: - Były nerwowe sytuacje, ale byliśmy jednymi z nielicznych, którzy jeszcze się uśmiechali i żartowali. Z żoną czasem trudno wytrzymać tyle czasu, a co dopiero z facetem z taką różnicą wieku spać codziennie obok siebie na dachu. Ale daliśmy rady, to chyba sukces. W drodze powrotnej zabraliśmy nawet członka innej załogi, bo poróżnili się tak mocno, że został w Pekinie ze spakowanymi walizkami.

Rosja

Zawieszeni między niebem a ziemią

Gdy jeden prowadził, drugi natychmiast zasypiał. W mało luksusowych warunkach, na gruntowej drodze nie było mowy np. o czytaniu. W głowie, w ciszy układało się całe swoje życie.

S.M.: - To było niesamowite. Siedzisz kilkanaście godzin za kierownicą, drugi obok śpi. Jesteś zawieszony gdzieś między niebem a tą niewyobrażalną przestrzenią. Jest tylko to auto i nic więcej. Myśli się o wszystkim, życie wyświetla się jak film. Coś niezwykłego. Wartościujesz całe życie, systematyzujesz, co było ile warte, co jest najważniejsze. Nigdy nie ma na to czasu, bo zawsze trzeba robić coś innego.

Łukasz Grudysz na pustyni Takla Makan (Chiny)

Ł.G.: - Miesiąc było w porządku, ale drugi miesiąc już gorzej. Jadąc, cały czas, w myślach widziałem dzieci, żonę. Starałem sobie to jakoś poukładać, co będzie jak wrócę, co powinienem zmienić w życiu codziennym. A prawda jest taka, że wróciłem i znów trzeba było rzucić się w ten młyn obowiązków, pracy. Ale na razie kompletnie nie mogę się na tym skoncentrować.

S.M.: - Fizycznie wróciłem wcześniej, ale mentalny powrót trwał dłużej i zajął więcej czasu. To były tak niesamowite przeżycia związane z tą przestrzenią, drogą, niezwykłymi miejscami, że trudno było wrócić. To było metafizyczne przeżycie.

Bliskie spotkanie z wielbłądem. Kazachstan

Trasa: Krosno - Suwałki, Dyneburg (Łotwa), Smoleńsk, Orzeł, Wołgograd, Astrachań (Rosja), przez dno Morza Aralskiego do Ałmaty (Kazachstan), Kirgistan, Kaszgar (Chiny), Karakorum Highway (Chiny, Pakistan), pustynia Takla Makan, Tufran, Xi'an, Pekin (Chiny), Ułan Bator (Mongolia), Ułan Ude, Bajkał, Listwianka, Krasnojarsk, Nowosybirsk, Omsk, Kazań, Niżny Nowogród, Moskwa (Rosja), Kijów (Ukraina), Hrubieszów - Krosno.

KOMENTARZE
Brak wyróżnionych komentarzy.
WSZYSTKIE KOMENTARZE (0)