- Prezydent Słupska, polityk, samorządowiec, działacz społeczny, współzałożyciel Kampanii Przeciw Homofobii, politolog, poliglota, miłośnik zwierząt, przewodnik górski, urodzony w Rymanowie, wychowywał się w Krośnie, uczył się w technikum hotelarskim w Ustrzykach Dolnych. Wiele osób myślało, że pan tu do nas nie przyjedzie w związku z książką. Dlaczego tak długo czekaliśmy? - zapytała dziennikarka prowadząca sobotnie (13.05) spotkanie z Robertem Biedroniem w Rzeszowie, poświęcone opowiadającej o nim książce "Pod prąd".
- Rzeczywiście długo czekaliście – przyznał bohater spotkania. - Szczególnie, że to moje rodzinne strony. W tej książce jest napisane, że jestem chłopakiem z Krosna.
I właśnie o to bycie chłopakiem z Krosna zapytaliśmy po spotkaniu Roberta Biedronia.
"Jestem chłopakiem z Krosna" – cały czas pan to podkreśla. Brak kompleksów?
Robert Biedroń:- A dlaczego miałbym mieć kompleksy, skoro pochodzę z Krosna? Przecież to jedno z najwspanialszych miejsc w moim życiu.
Czyli duma.
- Zdecydowanie duma, inaczej bym tak nie mówił. Mieszkałem w wielu miastach w Polsce i na świecie, więc mam porównanie. I absolutnie nie chcę gloryfikować Krosna, ale to naprawdę wyjątkowe miasto.
Wyjątkowe? No to fragment z książki: "Książki były moim oknem na świat (...) ze smutnego krośnieńskiego bloku przenosiłem się na stepy, prerie i sawanny (...)". Ze smutnego krośnieńskiego bloku...
- Smutnego w sensie rodzinnym, bo samo miasto było dla mnie - dziecka - kolorowe: miałem tu przyjaciół, fajną szkołę i wszystko, co mnie otaczało, było naprawdę dobre. Ta szarość wynikała z problemów w domu. To nie było łatwe życie. Poza tym, że byłem gejem i ateistą, miałem ojca, który był przemocowcem i alkoholikiem, a tabu wokół alkoholizmu i przemocy było w Polsce, a zwłaszcza na Podkarpaciu, bardzo silne. Na szczęście udało mi się z tego wyzwolić.
Dlatego powstała ta książka?
- Właśnie dlatego. Pomyślałem: cholera jasna, ja muszę się tym podzielić z innymi, żeby nikt nie musiał przechodzić przez to, przez co ja przeszedłem.
Ale pańska historia jest ostatecznie pozytywna. Jak powiedziano podczas spotkania, w biografii ma pan sporo pozycji na "p": polityk, poliglota, poseł, prezydent.
- Wcześniej byłem jeszcze "pedałem". Ale tak, moja historia jest pozytywna i może być dla kogoś inspirująca. Tym chętniej zgodziłem się na tę książkę. Chciałem pokazać, że od "pedała" można zostać prezydentem.
Dlaczego wyjechał pan z Krosna?
- Bo chciałem uciec od przemocy w domu i pewnie też od swojej tożsamości, jakoś to wszystko sobie ułożyć.
I nigdy nie pomyślał o powrocie?
- Ależ oczywiście, że myślałem, i to wielokrotnie. Zdecydowały kwestie zawodowe. Zaangażowałem się w działalność publiczną, a że chciałem działać ogólnopolsko, to nie bardzo miałem jak wrócić. Tak się poskładało, że zostałem posłem z Pomorza, a potem prezydentem Słupska.
A czemu nie rodzinnego Krosna?
- Krosno ma od wielu lat naprawdę dobrego gospodarza, i mówię to absolutnie szczerze. Prezydent Przytocki jest świetnym samorządowcem, cieszącym się w środowisku wielkim poważaniem. Wiem, co mówię, bo jako samorządowiec, mam porównanie. Więc nie mogłem i nie chciałem robić mu konkurencji.
Odwiedziłem zresztą ostatnio Krosno i byłem oszołomiony, jak zmienia się miasto, na przykład tym jak żyje centrum, jak dużo się w nim dzieje. Krosno naprawdę dobrze sobie radzi gospodarczo i społecznie, to jedna z perełek Podkarpacia, która się bardzo rozwija, a nie zwija. Zawsze, gdy widzę, słyszę lub czytam o Krośnie, jestem dumny z tego rozwoju.
Tylko brakuje w tym wszystkim "spuszczenia powietrza" z prezydentury, tak jak pan to robi. Dam przykład: koniec 2015 roku. W tym samym dniu w Krośnie i Słupsku otwierana jest obwodnica. U nas oficjele w garniturach i święcenie asfaltu, u pana sportowe ciuchy i bieg. To Słupsk pokazano w wiadomościach.
- To była jego koncepcja otwarcia i nie mnie to oceniać. My robimy to inaczej, bo uważamy, że warto eksperymentować. Poza tym Słupsk to wielokulturowe, wieloreligijne miasto, w którym pilnujemy rozdziału państwa od kościoła, dlatego nie było u nas księdza z kropidłem.
Ale my się z prezydentem Przytockim znamy i lubimy. I inspirujemy się nawzajem, więc kto wie, może i w Krośnie otworzycie kiedyś jakąś drogę w nieco inny sposób?
Często odwiedza pan rodzinne miasto?
- Jak tylko mogę, to jadę, bo moja mama wciąż mieszka w Krośnie. Ostatnim razem byłem pół roku temu.
A opowiada pan o Krośnie swojemu partnerowi?
- No pewnie, nawet jeździmy do niego razem! Moja mama uwielbia Krzysztofa, więc nie mam wyboru, nie mogę się bez niego w Krośnie pokazać.
Pamiętają tu pana?
- Myślę, że tak. Nadal mam w Krośnie wielu znajomych, których staram się zresztą odwiedzić, gdy tylko jestem. Odwiedzam też stare śmieci: szkołę podstawową, miejsca, w których się bawiłem i działałem. Bardzo się zmieniły, wydają mi się dzisiaj takie małe, zwłaszcza nasze byłe mieszkanie przy ul. Kolejowej. Byłem w nim ostatnio, obecni lokatorzy poznali mnie jak kręciłem się na podwórku i zaprosili mnie do środka. Nie mogłem uwierzyć, że mogliśmy się na tych trzydziestu metrach kwadratowych pomieścić w sześcioro osób.
W książce przyznał pan, że rodzina płaci cenę, za to, co pan robi.
- Płaci, ale dzisiaj na szczęście zaczyna to być pozytywna cena. Moja mama na przykład coraz częściej spotyka się z życzliwością. Kiedyś to wszystko było dla niej bardzo trudne, ale jeśli jest się matką osoby, która działa w takim zakresie, robi jeden z pierwszych w Polsce publicznych coming-outów, o którym wszyscy mówią, to nie może być lekko. Więc kiedyś płakała, płakała dlatego, że ludzie nie akceptowali tego, kim jestem. Dzisiaj jest z tego dumna.
Opisany w książce pogrzeb pańskiego ojca, gdy ksiądz nie życzył sobie, aby wchodził pan do kościoła, to przykład takiej ceny?
- Tak, niestety. Dla mnie było to kompletnie niezrozumiałe, bo mnie bliski jest kościół miłosierny, a w takiej sytuacji wykluczenie kogokolwiek, to cios przede wszystkim dla pogrążonej w bólu rodziny. Ale nie szarpałem się z nim. To był moment, w którym dodatkowe emocje nie były potrzebne, więc stałem grzecznie pod kościołem.
To było Krosno?
- Tak, 10 lat temu, w parafii w Turaszówce. Po mnie to spłynęło, bo ja byłem uodporniony, ale wyobrażam sobie, jak mogłoby to dotknąć kogoś, kto ma słabszą psychikę. Więc mam nadzieję, że ten ksiądz ma dzisiaj jakieś przemyślenia na ten temat.
Nie od razu się pan uodpornił. "Kiedy zacząłem odkrywać swoją tożsamość, wpadłem w panikę, bo jaki chłopiec chciałby być pedałem?" - mówi pan w książce. Pedałem w ogóle, czy w Krośnie w szczególności?
- Dla mnie Krosno było całym światem. To był przełom lat 80. i 90. i ja nie wiedziałem, jak jest gdzie indziej, bo innej Polski, a tym bardziej świata nie znałem. Wydawało mi się wówczas, że jestem jedynym gejem na świecie, jakimś ufoludkiem.
Lubiłem na przykład chodzić po Bieszczadach i w czasie wędrówek widziałem jelenie, łosie czy wilki, ale nie widziałem żadnego innego geja. Byłem przekonany, że drugiego takiego jak ja po prostu nie ma.
Do tego cały czas słyszałem, jak koledzy opowiadali straszne kawały o pedałach, ksiądz mówił, że to potworny grzech, a jak ojciec oglądał w domu mecz, to co chwila wyzywał piłkarzy od pedałów – bo ten puścił gola, a tamten skiksował. To było okropne.
Dopiero potem pojawiła się "Dynastia" i "Filadelfia", choć po "Filadelfii" ludzie byli przekonani, że każdy gej umrze na AIDS. Dzisiaj jest już całkiem inaczej. Jest internet, większa świadomość, wiadomo, że jest Biedroń, Piróg, Poniedziałek oraz wiele innych osób otwarcie homoseksualnych. Jest się do kogo porównać.
Mnie było naprawdę ciężko. Nie chciało mi się żyć, do tego stopnia, że próbowałem popełnić samobójstwo. Na szczęście przeżyłem.
I chyba dzisiaj te wspomnienia z Krosna nie są aż tak złe, skoro gdy pan zasypia, śni się panu, że lata pan nad Krosnem.
- Dzisiaj na pewno trochę idealizuję Krosno. To nie jest to miasto, które opisuję w kontekście traumatycznych przeżyć. Pamiętam je zwłaszcza ze szkoły, przyjaźni, przygód i dziecięcych marzeń. Krosno idealne, takie jak chcę je pamiętać. To nad nim latam w snach.
Wie pan, że idealizowanie Krosna to pankrośnizm?
- Pankrośnizm?
Tak, przekonanie o tym, że Krosno jest najwspanialsze na świecie.
- Słupszczanie też myślą, że są najlepsi. Ale w sumie coś jest na rzeczy, bo ja jestem na maksa dumny, że pochodzę z Krosna. Czasami jest to kompletnie nieracjonalne, ale naprawdę się tym chwalę, i nawet, trochę na siłę, szukam argumentów, że to jest fajne miasto.
Jeśli to jest pankrośnizm, to tak – jestem pankrośnistą.