Wsiamaciowych chat na Pogórzu Dynowskim nie dostrzeżemy, jadąc wąską drogą od Krosna w stronę odrzykońskiego zamku. Może w przelocie mignie nam między trawami dach jednej z chałup. O tym, że znajdują się one tam, na zboczu wzgórza, poinformuje nas drogowskaz, który wykonał jeden z beskidzkich artystów.
Aby zobaczyć wsiamaciowe włości w pełnej krasie, musimy przed drogowskazem skręcić w lewo, w usłaną kamieniami drogę prowadzącą w dół zbocza i zatrzymać się na niewielkim parkingu. To tam dróżka między drzewami i krzewami poprowadzi nas do zakątka, który swoją pracą i uporem stworzyło małżeństwo Szczurków.
Każdy, kto trafi pod "strzechy" wsiamaciowych chat, zamarzy o tym, aby takie miejsce mieć na własność. Ale nie każdy jest na to gotowy. Czy Monika Walciszek-Szczurek i jej mąż Piotr byli? Chyba tak, bo mieli w sobie zaciętość, której wielu brakuje.
Ale może zacznijmy od początku. Dziesięć lat temu Monika i Piotr mieszkali jeszcze w starej kamienicy w Krośnie. Od dawna jednak marzyli o tym, aby mieć własny dom gdzieś pod lasem. A że oboje pasjonują się drewnianą architekturą, więc od zawsze ciągnęło ich do starych chat. I w końcu taką jedną znaleźli na zboczu wzgórza w Odrzykoniu, niedaleko zamku Kamieniec.
Po wyremontowaniu swojego domu przez kilka lat mieszkali w nim, poświęcając się pracy i opiece nad dziećmi. Decyzję o tym, żeby zainwestować w agroturystykę, odkładali na emeryturę. Ale jak to bywa, często najlepsze decyzje podejmuje się niespodziewanie. I postanowienie o przeniesieniu oraz wyremontowaniu drewnianej chaty, którą później mogliby wynajmować, zapadło pięć lat temu w trakcie palenia ogniska. – Doszliśmy do wniosku, że na emeryturze nie będziemy mieć na to siły – wyznaje Monika.
Rozpoczęli intensywne poszukiwania po całym Podkarpaciu, nie wiedząc, że to, czego szukają, znajduje się bardzo blisko nich.
Ponad stuletnia chata stała w centrum Odrzykonia, ale nie była ozdobą wsi. Chałupa była zapuszczona, zawaliła się do środka, niszczała i psuła odrzykoński krajobraz. – Uparłam się, że chcę mieć ten dom. Mąż uważał, że to straszna rudera, ale w końcu dał się przekonać. Dzięki sołtysowi dotarliśmy do właściciela i zakupiliśmy materiał po rozbiórce.
Niewiele osób zdaje sobie sprawę, jak wygląda "przenoszenie" takich domów w rzeczywistości. - To nie jest tak, że bierzemy dźwig i przenosimy chatę tak, jak stoi. Bardziej przypomina to układanie klocków Lego. Najpierw zrobiliśmy inwentaryzację. Każdą belkę opisaliśmy i nadaliśmy jej numer. Zrobiliśmy też dokumentację fotograficzną. Następnie rozbieraliśmy chatę belka po belce, które przywoziliśmy traktorem na naszą działkę – opisuje Monika.
Przyznaje, że po przewiezieniu jej tato zapytał, czy wie, co robią. - Nie wiedzieliśmy, ale skoro już mieliśmy to drewno, musieliśmy spróbować je złożyć. To było dla nas wyzwanie, ale gdy dom rósł belka po belce, wyglądało to genialnie – mówi.
Po postawieniu chaty, która zyskała wdzięczne miano WsiaMaciówki, Monika i Piotr przystąpili do wykańczania wnętrza. A to kosztowało ich symboliczne krew, pot i łzy. Przez pół roku i to w okresie zimowym, codziennie przychodzili po pracy do chaty i od godz. 21:00 do godz. 1:00 lub 2:00 w nocy wykańczali ją tylko we dwoje, własnymi rękami, bez ogrzewania, za nauczycieli mając filmiki z YouTube'a.
Dzięki temu nauczyli się wielu nowych, praktycznych umiejętności, m.in. fugowania, przykręcania płyt, klejenia tapet, przybijania podbitek, kładzenia płytek, zabezpieczania drewna przed robakami. Przy tych pracach zdarzały się też spory ocierające "o noże". – Strasznie kłócimy się przy robocie, ale bardzo lubimy razem coś robić. Chwile, kiedy wspólnie coś remontujemy, są dla nas bardzo cenne – wyznaje Monika. Po ogarnięciu wnętrza, przystąpiła do urządzania pomieszczeń.
Monika nie kryje się z tym, że niezła z niej graciara. Jednak w jej przypadku to bardzo pozytywna cecha, bo w Internecie, na targach staroci lub po prostu u prywatnych osób, które porządkują stare domy po swoich bliskich, wynajduje same perełki, które później zdobią wsiamaciowe wnętrza.
– Kiedyś pojechaliśmy w okolice Rzeszowa do kobiety, która porządkowała rzeczy po swojej zmarłej babci. Mieliśmy wrócić tylko z komodą, zabraliśmy jeszcze kredens, obrazy i inne rzeczy, które zapełniły nasz samochód. Dla tej kobiety te rzeczy nie miały żadnej wartości. Były one w tragicznym stanie, było przy nich bardzo dużo pracy. Kupiliśmy je za grosze – opowiada Monika. Wszystkie rzeczy odnawiają wspólnie z Piotrem.
Gdy wchodzi się do WsiaMaciówki, ma się wrażenie, że nagle przenieśliśmy się w czasie. Co prawda, nie znajdziemy tutaj sienników na skrzypiących starych łóżkach, a wody nie będziemy czerpać ze studni jak gospodynie ponad sto lat temu.
Dawny klimat tworzą stare kredensy, stoły i krzesła, które zyskały drugie życia, przedwojenne, nocne szafeczki, świeczniki, fotografie, kawiarki, secesyjne sofy, angielska porcelana i zegary, które odmierzają godziny od kilkudziesięciu już lat oraz wiele innych drobnostek, które Monika potrafi zaaranżować z wyjątkowym smakiem i gustem.
Wsiamaciowa gospodyni dużą słabość ma do maryjnych figurek oraz sakralnych obrazów. – Obrazów nikt nie chce, ale też nikt nie ma odwagi ich niszczyć. Nieraz pytano mnie, czy będą one u mnie wisieć na ścianie. Mówiłam, że tak. Natomiast każda z moich maryjnych figurek ma odrębną historię. Na przykład Matkę Boską Maryję Martę znalazła na targach staroci jedna z gościni WsiaMaciówki o imieniu Marta. Matkę Boską od orzecha odnaleźliśmy, gdy remontowaliśmy nasz dom. Leżała ukryta w sianie na strychu.
We WsiaMaciówce czas płynie inaczej. Rano budzą nas trele ptaków, w dzień nęcą zapachy kwiatów i lasu, a jak dopisze nam szczęście wśród drzew zauważymy sarnę lub lisa, zaś pod wieczór usłyszymy bijące o okno chrabąszcze i koncerty świerszczy. Goście, którzy zawitają we wsiamaciowe progi, potrafią spędzać wolne chwile nie tylko na zwiedzaniu okolicy, ale też na czytaniu książek, siedząc w leżaku przed chałupą. Często też zazdroszczą gospodarzom takiego magicznego zakątka.
Dla Moniki, która 20 lat spędziła za biurkiem w korporacji, to spełnienie marzeń. I mimo że praca zawodowa nie przynosiła jej satysfakcji, przyznaje szczerze, że tego wszystkiego by nie było, gdyby nie ona. Dlatego ją docenia. Teraz po rezygnacji z niej, może spędzać czas tak, jak zawsze marzyła. Nie oznacza to jednak, że narzeka na brak pracy.
Dwa razy w tygodniu sprząta swoje chaty, które łącznie mają 400 m2, do tego sporo czasu poświęca swojemu hektarowemu ogrodowi: kosi, sadzi, plewi, przycina. Tak wygląda jej slow life [ang. powolny styl życia - przyp. red.]. – Jeśli ktoś się na to decyduje, to musi mieć świadomość, że jest mnóstwo pracy – mówi i dodaje, że po prostu to kocha.
Monika przyznaje, że na początku wraz z mężem obawiali się, czy ktoś zechce do nich przyjeżdżać. Okazało się, że gości im nie brakuje. Dlatego zdecydowali się na postawienie drugiej chałupy – mniejszej WsiaMaciówki, którą sprowadzili z Beskidu Niskiego. Nazwali ją WsiaTwaMać. Jej wykończenie zajęło im o wiele mniej czasu, bo już wiedzieli, jak postępować z takimi chatami. Dodatkowo wyremontowali na spółkę ze swoim kolegą trzecią chałupę - liczącą 150 lat o nazwie A to Cichata, która znajduje się w lesie zaledwie 3 km od nich.
Chaty są duże, ale Monika i Piotr wynajmują je tylko na wyłączność. Przyjeżdżają głównie osoby, które cenią sobie odpoczynek. Są goście z całej Polski, głównie z Warszawy i Pomorza, zdarzają się też cudzoziemcy. – To osoby, które cenią sobie slow life. Aby odpocząć, potrzebują ciszy, spokoju i lasu.
We WsiaMaciówce zdarzają się też niecodzienne wydarzenia. Było już wyprowadzenie panny młodej, oświadczyny, a ekipa filmowa kręciła klip reklamowy dla jednej ze znanych sieci sklepów odzieżowych. Na pytanie, czy planują stawiać kolejne chaty, Monika odpowiada: - Na pewno już nie tu.
WsiaMaciówkę możemy śledzić na Facebooku i Instagramie.
Dobry przykład dla wszystkich młodych i nie tylko , nie ważne skąd pochodzą. Tylko pogratulować za taką przedsiębiorczość.
Gratulacje, tak trzymać. Widzę na zdjęciu, że Monika stosuje też uziemianie, świadomie?