Dawniej większość zwyczajów świątecznych kultywowali mieszkańcy wsi. Występowały one w niektórych dzielnicach Krosna, które wcześniej były wioskami. Bartoszowi Gałązce udało się zapisać te tradycje świąteczne, które pamiętali jego rozmówcy, czyli najstarsi mieszkańcy Suchodołu, Białobrzegów, Krościenka Niżnego i Zawodzia (o panu Bartoszu i jego pracy pisaliśmy tutaj). O zwyczajach bożonarodzeniowych opowiedziała nam również Iwona Ćwiąkała z Muzeum Rzemiosła w Krośnie.
W Wigilię gospodyni wstawała bardzo wcześnie rano. – Trzeba było się ze wszystkim uwinąć, bo „jaka Wigilia, taki cały przyszły rok”. Wierzono, że od zachowania domowników w ten jeden dzień, zależy to, jak będzie wyglądał cały przyszły rok – mówi Iwona Ćwiąkała.
Kobiety przygotowywały potrawy, zaś mężczyźni zajmowali się ubieraniem choinki, obejściem i odśnieżaniem ścieżek, bo zimy dawniej były srogie. Trzeba było ze wszystkim zdążyć, żeby w Boże Narodzenie już nic nie robić, bowiem pierwszy dzień świąt był jedynym dniem w roku, kiedy gospodynie odpoczywały.
Zwyczaj ubierania choinki do Polski przywędrował w XIX wieku. – Na początku nie były to takie drzewka jak te, które teraz stawiamy w swoich domach – mówi pani Iwona. – To były gałązki jodłowe lub świerkowe wieszane pod sufitem, które nazywano podłaźniczkami. Na tych gałązkach wieszano takie dekoracje jak światy z opłatków, pająki z bibuły, jabłuszka, pierniki, czy śnieg z waty. Podłaźniczkę ubierano w Wigilię.
Wcześnie rano w Wigilię w Krośnie i okolicy domy sąsiadów odwiedzali pierszoki, zwani też połaźnikami. – Pierszok to chłopiec pomiędzy dziesiątym a czternastym rokiem życia, który przychodził do domów sąsiadów i składał życzenia: na szczęście, na zdrowie, na tę świętą Wigilię, żeby wam się darzyło, mnożyło – mówi pani Iwona.
Za swoje życzenia pierszok otrzymywał piernik lub jakiś grosik. – Chodziło o to, żeby sąsiadom zrobić przyjemność, a nie jak teraz często bywa, żeby zbierać pieniądze.
Ci sami chłopcy w Nowy Rok też odwiedzali sąsiadów jako szczodrocy i składali życzenia: "na szczęście, na zdrowie, na ten Nowy Roczek, żeby się wam darzyło, mnożyło kapusta i groszek, w każdym kątku po dzieciątku, a na piecu czworo".
Na początku XX wieku do okresu międzywojennego wigilię spożywano na stołach bez obrusu. Stół przykrywano dopiero po wieczerzy. Z czasem się to zmieniło.
Pośrodku stołu kładziono garść owsa i siano oraz kolorowy opłatek, który był przeznaczony dla zwierząt. Przynajmniej w jednym kącie izby umieszczano wiązkę słomy, co razem z siankiem symbolizowało Chrystusa narodzonego w stajence. Zdarzało się też, że nogi stołu obwiązywano powrósłem, czyli wiązką skręconych źdźbeł zboża, służącą do związania snopów. Miało to sprawić, że w nadchodzącym roku krowy nie rozłaziły się z pastwiska podczas wypasania.
Wieczerzę rozpoczynano, gdy na niebie pojawiła się pierwsza gwiazdka, od łamania się opłatkiem. - Na wigilijnym stole było 12 potraw, jak miesięcy w roku i apostołów, które przyniesiono z pola, ogrodu, lasu i wody. Były to potrawy jarskie, bo mięsa nie jedzono w tym dniu. A więc na przykład barszcz z uszkami, kapusta z grochem, pierogi ze śliwkami suszonymi czy kasza na słodko – mówi pani Iwona. – Jedzenie mogła donosić tylko gospodyni. Na początku XX wieku w niektórych domach wieczerzę spożywano na stojąco, aby kręgosłup nie bolał podczas żniw. Jedzono z jednej miski, a łyżkę trzymano w dłoniach do zakończenia wigilii.
Przy stole było też jedno miejsce dla wędrowca albo, jak twierdzą niektórzy, dla dusz zmarłych z rodziny.
W wiejskich domach dawniej nie było jeszcze elektryczności, więc izbę rozświetlały świece. – Bacznie obserwowano, kto jaki cień z wieczerników daje. Jeśli cień był wyraźny, to znaczyło, że ta osoba doczeka przyszłej Wigilii, a jeżeli nie, to obawiano się o jej zdrowie - mówi pani Iwona.
Kolorowym opłatkiem i resztkami z wigilijnego stołu dzielono się ze zwierzętami.
- W domu jednej z pań mieszkającej na Zawodziu istniał zwyczaj palenia dwóch świec na stole wigilijnym po skończonej wieczerzy – opowiada Bartosz Gałązka. – Jak sama tłumaczyła, chodziło o to, żeby Jezus mógł się narodzić w blasku światła, a Święta Rodzina nie zgubiła się na drodze do stajenki. Tak mówiła moja rozmówczyni, ale wydaje mi się, że ów zwyczaj można też interpretować w związku z kultem zmarłych. Chodzi o symbolikę światła.
Po wigilii siadano do wspólnej modlitwy i kolędowania. - Był taki zwyczaj, że na słomie, która stała w kącie izby siadała gospodyni ze swoimi dziećmi po to, żeby kwoka miała dużo kurcząt – mówi pani Iwona.
- Warto wspomnieć o ogromnym lokalnym zasobie śpiewów kolędowych i widowisk kolędniczych składających się na barwną tradycję bożonarodzeniową i noworoczną. W ostatnich dziesięcioleciach został on mocno zredukowany i ograniczony do kilku najpopularniejszych tekstów, melodii i form - mimo powszechnego przekonania o tym, że o tradycje bożonarodzeniowe dbamy – mówi Bartosz Gałązka.
Później domownicy szli na północkową, czyli mszę o północy, pasterkę. Po drodze panny na wydaniu liczyły kołki w płocie. Jeżeli ich liczba była parzysta, to znaczyło, że dana panna wyjdzie za mąż w przyszłym roku, jeśli nie, musiała jeszcze poczekać.
Po powrocie można było się w końcu wyspać.
Kolędnicy odwiedzali domy od św. Szczepana do Trzech Króli. – Grupy kolędnicze przygotowywały się do tego przez cały grudzień – mówi Iwona Ćwiąkała. – W polu pracy nie było, szybciej robiła się szarówka, ludzie nie mieli komputerów i telewizorów, więc wieczorami siadali do robienia ozdób świątecznych, czy tworzenia i naprawy strojów dla kolędników.
Przygotowywano też odpowiednie inscenizacje przedstawiające Boże Narodzenie albo przybycie Trzech Króli. – Jedne grupy były małe, inne rozbudowane, ale ich nieodłącznymi elementami byli św. Józef, Maryja z Dzieciątkiem, Trzej Królowie, diabeł i anioł – mówi pani Iwona. – Domownicy chętnie przyjmowali kolędników bez względu na to, czy nabroją.
Od drobnych żartów był diabełek. To on widłami zaczepiał gospodynie i panny albo coś strącał. – Nikt się nie denerwował z tego powodu – dodaje pani Iwona. – Wszyscy byli szczęśliwi, że przyszli kolędnicy, bo to była taka rozrywka dla domowników. Dawniej liczyło się, żeby ludziom sprawić przyjemność.
W Suchodole i Turaszówce jeszcze po wojnie kolędnicy chodzili z turem-turoniem. – Kolędowanie z maszkarami, czyli maskami zwierzęcymi należy do najbardziej archaicznych form kultury tradycyjnej – tłumaczy Bartosz Gałązka. – Przybycie turonia wiązało się z magicznym sprowadzeniem w progi domostwa dostatku i powodzenia. "Gdzie turoń chodzi, tam się wszystko rodzi" - skandowali kolędnicy. Początkowo chodziło o urodzaj w polu, ale później, jak mówiła moja rozmówczyni z Suchodołu, ludzie odczytywali te życzenia jako zapowiedź awansu w pracy, a nawet wygranej na loterii.
Dlatego mieszkańcy Krosna i okolic dbali o to, żeby grupy kolędnicze nie odchodziły z niczym. Częstowano ich piernikami, niekoniecznie dawano pieniądze. – Słowo „kolęda” oznaczało nie tylko życzenie, ale również dar ofiarowany w zamian – dodaje pan Bartosz. – Musiał on satysfakcjonować kolędników, w przeciwnym razie odchodzili złorzecząc, np. "Kąkol! Stokłosa! Urwij babie pół nosa, a dziadowi pół d**y, niech ucieka z chałupy!".
Jak zaznacza pan Bartosz, wiara w magiczną moc słowa powodowała, że gospodarze brali sobie te złorzeczenia do serca i przez cały kolejny rok obawiali się nieurodzaju i innych klęsk. – A podczas następnych świąt przyjmowali kolędników już chętnie i obdarzali hojnie.
Śmieciarze, zwani też zamiataczami, to kawalerowie, którzy przychodzili do domu upatrzonej wcześniej dziewczyny wcześnie rano, a nawet po północy z 25 na 26 grudnia. – Jeśli zastali dom nieposprzątany, sami zabierali się za „zamiatanie”, figlując przy tym i śmiecąc po całym domostwie, a także flirtując z pannami – mówi Bartosz Gałązka. – Ich wizyta mogła mieć charakter zalotów, a nawet oświadczyn. W późniejszym jednak czasie wiązała się przede wszystkim z zabawą. Z jednej strony była to okazja do wyróżnienia dziewczyny szczególnie lubianej, z drugiej - do poniżenia panny postrzeganej jako dumna i niedostępna lub po prostu nielubianej.
Iwona Ćwiąkała zaznacza, że gospodarz zazwyczaj cieszył się z wizyty śmieciarzy. – Znaczyło to, że jego córki podobają się i są brane pod uwagę jako przyszłe żony - mówi. - Śmieciarze wchodzili do domu, zaglądali pod łóżka, stół, czy szafę, sprawdzali czy jest posprzątane, a w międzyczasie wyciągali z kieszeni słomę i rzucali na izbę. Nikt z domowników się tym nie denerwował, gospodyni była zadowolona, a gospodarz nawet trunek stawiał na stole kawalerom za to, że przyszli „na śmieci”.
pamiętam wiele z tych obyczajów i tradycji. Żal mi obecnego pokolenia komputerów, smartfonów i tabletów. Uciekło i coś wielkiego, bliskośc z drugim człowiekiem.