Huk jego dwóch śmigieł słychać było chyba w każdym zakątku miasta.
O ten huk mieszkańcy natychmiast zaczęli pytać: "Czy redakcja wie, co to za samolot i po co przyleciał?"
Maszyna, o którą pytali czytelnicy, to wielozadaniowy Bell-Boeing V-22 Osprey. Należy do armii USA. Ma nietypową konstrukcję: dzięki ruchomym gondolom silników może startować i lądować w pionie, jak helikopter, a następnie kontynuować lot jako "klasyczny" samolot. Na polskim niebie widywana była od kilku dni (m.in. nad Warszawą, Radomiem, a ostatnio także nad Podkarpackiem), a jej wizyta w Polsce ma związek ze szkoleniem polskich sił specjalnych.
A w jakim celu przyleciała do Krosna?
Około 13.00, po huku nie ma na lotnisku śladu. Zostało jednak wrażenie, które Osprey wywarł na pracownikach lotniska i osobach, które przyjechały go zobaczyć.
Przyjechał na przykład Witek. Podobnie jak sporo mieszkańców zrobił zdjęcia i filmik, które teraz z dumą prezentuje. - Nad domem mi przeleciał - opowiada. - Myślę sobie - coś się dzieje! Daję ogień na tłoki i pędzę na lotnisko. Samolot zrobił dwa kręgi, wysadził dwóch kolesi, którzy chodzili po lotnisku z GPS-ami. Żołnierze, ale częściowo w cywilnych ciuchach. Trochę idiotycznie wyglądali: widać było, że facet idzie w wojskowych butach, wystrzyżony jak wojskowy z filmu, koszulka armii, ale jakieś zwykłe spodnie na siebie naciągnął i koszulę w kratę ubrał.
Maria z lotniskowego Cafe Mucha najpierw usłyszała huk. Myślała, że to krośnieńskie Antki się poderwały. - Miał takie dwa wielkie śmigła. Jego widok budził respekt. Całkiem inny niż te nasze - opisuje.
- Ospreya? No pewnie, że widziałem! - mówi mechanik Andrzej. - Tam, het, siadł - pokazuje na wyspę żółtej trawy na środku lotniska. - Chodzili po lotnisku i wbijali przyrządy pomiarowe. Podobno w kilku miejscach takie pomiary robią. Pewnie w razie "w". Na wieży na pewno mają jego zdjęcia. Ja też zrobiłem, ale komórką. Z takiej odległości nie wyszło.
Roman Walczak, dyrektor Aeroklubu Podkarpackiego, potwierdza, że Amerykanie robili na lotnisku rekonesans. Poza pomiarami przeprowadzają w regionie ćwiczenia: latają w terenie górskim, w dzień i w nocy.
- Dwie godziny wcześniej zgłosili, że będą lądować - zdradza Tadeusz Lewandowski, szef szkolenia w Aeroklubie Podkarpackim. To z nim rozmawiali Amerykanie. - Po wylądowaniu przyszły tu osoby z obsługi. Mówili z tym amerykańskim akcentem. Zapytali czy często latamy. Powiedzieli, że z Radomia przylecieli w 40 minut, więc musieli pędzić z 500 km/h. Coś o ćwiczeniach, o desancie wspomnieli. Pilot siedział w maszynie, bo samolot cały czas na włączonych silnikach stał. Jak zobaczył, że oni wychodzą, to wystartował, podleciał bliżej i ich zabrał. Nie powiedzieli, gdzie lecą, ale odlecieli w kierunku Krakowa.
Maria z Cafe Mucha ma nadzieję, że jeśli Amerykanie rzeczywiście wrócą na ćwiczenia, to napiją się u niej kawy i zjedzą zapiekankę, bo tym razem trochę mało kontaktowi byli. - Choć z drugiej strony - zaznacza - oby nigdy żadne wojsko nie musiało tu lądować.