Bieg o Puchar Rzeźnika - bo tak nazywa się ta impreza - jest najtrudniejszym jednodniowym biegiem organizowanym w Polsce. Blisko 80-kilometrowa trasa wiedzie bieszczadzkim czerwonym szlakiem z Komańczy przez Cisną, góry Jasło i Fereczatą, Smerek oraz połoniny do Ustrzyk Górnych. Bieg odbył się już po raz ósmy (24.06).
Czemu służy tak karkołomny wysiłek? Upewnieniu się, że uda się pokonać bieszczadzki czerwony szlak w ciągu jednego dnia, ale przede wszystkim integracji środowiska biegaczy, bo to głównie impreza towarzyska. Jej organizatorem jest Stowarzyszenie OTK Rzeźnik w Warszawie.
W biegu może wziąć udział każdy, kto ukończył 18 lat, przedstawi pisemne oświadczenie o stanie zdrowia. Jeśli mowa o biegaczach, nie chodzi tu jednak o sympatyków kilometrowego joggingu w markowych strojach i słuchawkach na uszach - to ekstremalne "jednostki".
W Biegu o Puchar Rzeźnika wzięła udział 6-osobowa reprezentacja z Krosna i okolic: Wojciech Borek, Bogdan Kustroń, Jerzy Guzek, Jan Korona, Hubert Wierdak, Jacek Staroń. W 2-osobowych drużynach stawili się na starcie o 3.00 w nocy w Komańczy. Oprócz nich blisko 200 par z całej Polski. Po 10 minutach zaczął padać deszcz, od razu zrobiło się ślisko, niebezpiecznie. Padało przez 6 godzin.
Jedyny bagaż to plecak z wkładem na wodę. Rzeczy na zmianę, drobne posiłki, napoje czekały na tzw. przepakach. Do ustalonych miejsc organizatorzy dowozili spakowane rzeczy zawodników.
- Taki bieg uczy pokory - mówi Jan Korona. - Przez 12 godzin wysiłek jest maksymalny, cały czas czuje się swoją niemoc, człowiek się obawia czy dobiegnie.
Najgorsze były nie podbiegi, ale zbieganie z góry. Jest to bardzo bolesne. - Bardziej naturalne jest podchodzenie, aniżeli zbieganie po śliskim, mokrym błocie. Mięsień 4-głowy ud jest bardzo osłabiony, przepracowany, następuje przeciążenie stawów kolanowych - wyjaśniają krośnianie.
Podczas biegu raczej nie da się rozmawiać, choć zdarzali się rozmowni zawodnicy. - Ja tylko ciężko oddychałem, żeby przeżyć, dobiec do mety - wspomina Jan Korona. - Ale spotkałem na połoninie prawdziwego gadułę, maratończyka, który przebiegł ze mną 3 kilometry, przepraszał, że ze mną rozmawia, ja z reguły mu tylko przytakiwałem.
O czym myśleli na kilka kilometrów przed metą? Jerzy Guzek: - Cieszyłem się, że już tak niewiele brakuje, a ja mam jeszcze tyle siły. Końcówka dodała mi skrzydeł. Byłem w euforii. Jan Korona: - Ja czułem, że dobiegnę, ale resztkami sił, na oparach. Brakowało energii, nogi bolały, ale wiedziałem, że meta jest w moim zasięgu.
Bieg trwał 16 godzin, ostatnia para musiała stawić się do 19.00. Limity czasowe obowiązywały również na kontrolnych punktach pomiaru czasu, kto się nie zmieścił w czasie, odpadał. Biegu nie ukończyło 57 par z 201. - Wszyscy, którzy ukończyli bieg, byli szczęśliwi, jakby go wygrali. Każdy wyglądał jakby wrócił z wojny, nogi nikomu nie chodziły - mówi Wojciech Borek. Jan Korona: - Na mnie największe wrażenie robiły kobiety, które ukończyły ten bieg. To było dla mnie szokujące, że dały radę, bo wiem jak mnie było ciężko.
Reprezentacja Krosna i okolic uzyskała świetne wyniki. Para Wojciech Borek, Bogdan Kustroń zajęła 6. miejsce, Hubert Wierdak, Jacek Staroń - 10. miejsce. Jerzy Guzek, Jan Korona - 29 miejsce.
Wojciech Borek w biegu wziął udział już drugi raz. Rok temu - jak sam twierdzi "ni z gruchy, ni z pietruchy", chciał coś zrobić, coś pożytecznego. Zapłacił za to wielkimi bąblami i ranami na stopach, przez dwa tygodnie nie mógł założyć butów. - Kupiłem buty dwa tygodnie przed biegiem. Byłem na dwóch dłuższych treningach, myślałem, że to wystarczy, ale po 50-kilometrach miałem nogi pozdzierane do krwi, musiałem to przezwyciężyć. Świadomość, że do mety jest jeszcze 30 km była straszna. Jednak jak zostało już tylko 10 km, wiedziałem, że skończę ten bieg, choćby na kolanach. Co bym chłopakom powiedział, że zszedłem z trasy, bo mnie buty ogryzły? Satysfakcja była ogromna.
Morderczy bieg to tak naprawdę zwieńczenie długich przygotowań, nie można się do tej imprezy przygotować z dnia na dzień. - Ważne jest tzw. bazowe przygotowanie - podkreśla Jerzy Guzek. - Jeśli ktoś lubi chodzić po górach, po 5 godzinach nie jest konieczna dwutygodniowa rehabilitacja, to wystarczy rok przygotowań. Jeśli się siedzi przed telewizorem, ma troszkę nadwagi, trzeba więcej pracy.
Nasi rozmówcy to nauczyciele wychowania fizycznego. Zachęcają do aktywności fizycznej, sami są świetnym przykładem na to, że wysiłek przynosi efekty, niezależnie od wieku - satysfakcję z ukończonego biegu, ale też dobre samopoczucie.
Jan Korona - jak mówi o sobie - osiągnął już niemal wiek emerytalny. W ciągu ostatnich lat nie wykonywał tak intensywnych treningów, ale mobilizacja, chęć udziału w biegu, zrobiły swoje. Przygotowania trwały równo rok. - Wstawaliśmy o 5.00 nad ranem, kiedy wszyscy jeszcze spali, jeździliśmy m.in. za Duklę pobiegać po górkach. Udało nam się skończyć bieg, ale są też inne zalety: nie mamy kataru, bólu gardła, żadnych innych dolegliwości. Człowiek jest pobudzony, tryska pozytywną energią, trudniej go zdenerwować. Po co lekarze, recepty, apteki. Wystarczy się poruszać.
Wojtek Borek: - Wcześniej też nam się wydawało, że jesteśmy zdrowi, ale to nie było to. Jak się wykona taką trwającą 2-3 godziny pracę tlenową, jak się wróci taki utytłany, brudny, spocony, weźmie się prysznic, zje śniadanie, to jest cudownie. Można wszystkich zarazić optymizmem.
- Wystarczy zacząć od kilku kilometrów, to już uruchomi w organizmie pewne mechanizmy fizjologiczne - zachęcają. - To wciąga. Trzeba tylko wyrwać się z tej niewoli komputera, fotela i telewizora.