W styczniowym "Twoim Stylu" ukazała się rozmowa z Karoliną Zmarlak. Projektantka opowiada Joannie Bojańczyk o drodze z Krosna do Nowego Jorku. Za zgodą miesięcznika, publikujemy fragmenty rozmowy.
- Miałam dziesięć lat, gdy znalazłam się w USA. Koledzy taty namówili go na wyjazd do Stanów. Nie miał na to ochoty, ale dostał skądś zaproszenie i w końcu pojechał. Po jakimś czasie dojechała do niego mama. Ja i brat zostaliśmy u babci w Krośnie. Rodzice mieli tylko wizy turystyczne, ale tata, z zawodu geodeta, znalazł pracę w fabryce papieru. Po jakimś czasie zadzwonił z Chicago i powiedział, że na loterii wizowej wygrał zieloną kartę dla całej rodziny. I że przeprowadzamy się za ocean na dobre - mówi "Twojemu Stylowi" Karolina Zmarlak.
Dostała się na uniwersytet w Miami, na ekonomię. Kierunek nie był jednak zgodny z jej zainteresowaniami, a te szły w kierunku mody. Dlatego postanowiła zmienić szkołę. Pierwsza próba dostania się do Fashion Institute of Technology (FIT) nie powiodła się. Druga, po przeprowadzce do Nowego Jorku i nauce rysunku - jak najbardziej. Nauka okazała się jednak ciężką pracą. - W FIT jest tak, że pracujesz na zajęciach, a potem nad projektami codziennie od 9 rano do 2 nad ranem. W soboty i niedziele też nie ma czasu na kolegów, rozrywki. Na nic. Po pierwszym semestrze połowa naszego roku, a było nas ze 150 osób, odpadła. I tak z roku na rok było nas coraz mniej.
Na efekty ciężkiej pracy nie trzeba było długo czekać. Jeszcze jako studentka Karolina Zmarlak zdobyła wyróżnienie w prestiżowym konkursie Gen Arts Styles dla młodych projektantów. Potem wszystko nabrało tempa.
- Zaraz po konkursie odbieram telefon - proponują mi pokaz mojej kolekcji w Miami i Chicago. Ale ja przecież nie mam kolekcji. Jednak przez głowę od razu przebiega mi myśl: to jest szansa, nie możesz jej zmarnować. Wiem, że muszę szybko zrobić jakieś dziesięć modeli i je pokazać. Miałam na to dwa miesiące. Wiedziałam, że sama nie dam rady. Trzeba było zorganizować produkcję. Po raz pierwszy w życiu wybrałam się więc do kilku fabryk w Garment District, gdzie przedtem kupowałam tylko materiały do pracy na uczelni. To dzielnica Nowego Jorku, gdzie pracują krawcy, szwaczki, projektanci. Są tam również hurtownie tkanin, dodatków. Pracując nad moją debiutancką profesjonalną kolekcją, po raz pierwszy robiłam projekty spodni. Trzy pary zmarnowałam, dopiero czwarta wyszła dobrze. Uczyłam się też pracować z ludźmi, bo dotąd większość rzeczy szyłam sama. Udało się, pokazy się odbyły, a ja dostałam od razu kilka nowych propozycji.
Jeszcze na studiach została dyrektorem artystycznym w firmie odzieżowej. By nie opuszczać zajęć, pracowała w nocy. - Trudno sobie wyobrazić, jak ciężko wtedy pracowałam. Prawie w ogóle nie spałam. Dziś wiem, że miałam szczęście. Nie każdy projektant w wieku 23 lat dostaje propozycję tak poważnej współpracy. Jednak po dwóch latach odeszłam. Chciałam już pracować na swój rachunek i projektować po swojemu. Dzięki temu doświadczeniu moje projekty były sprzedawane w najlepszych sklepach, m.in. Barneys i Harvey Nichols.
- Jak założyłaś własny biznes? - pyta Twój Styl. - Spotkałam wtedy Jessego Keyesa, architekta i biznesmena, który dziś jest moim partnerem. Razem stworzyliśmy wizję nowej firmy. To miało być ekskluzywne atelier, w którym klientki przychodziłyby na indywidualne, umówione wcześniej prezentacje i przymiarki. Zaczynałam jeszcze przed recesją. Kobiety miały więcej pieniędzy na luksusowe ubrania. Płaciły za moje wieczorowe sukienki od dwóch do pięciu tysięcy dolarów. Nie miałam jeszcze wtedy pracowni, więc projektowałam je u siebie w mieszkaniu. Gdy przyszedł kryzys, wszystko się zmieniło. Zamiast indywidualnych projektów wystartowałam z ready to wear (inaczej pret-a-porter, czyli gotowa konfekcja - red.). I zaczęłam sprzedawać moje rzeczy w Takashimayi, luksusowym japońskim sklepie przy Piątej Alei.
Dziś poza Nowym Jorkiem rzeczy Karoliny Zmarlak można dostać w sklepach w Los Angeles, Dallas, Memphis i Szanghaju.
- Polska liczy się dziś w Twoim życiu? - dopytuje Joanna Bojańczyk. - Kiedy przyjechałam do Ameryki, myślałam, że skoro chcę tu żyć, muszę zrobić wszystko, by zostać dobrą Amerykanką. I jakoś odepchnęłam Polskę od siebie. Jesse uświadomił mi jednak, jak ważne jest to, skąd się pochodzi. Pojechaliśmy więc niedawno razem na wesele kuzynki, odwiedziliśmy Kraków, Warszawę, Kielce. Byłam zaskoczona, jak dobrze Polska teraz wygląda. Przed laty podwórko mojej szkoły porastały chwasty, miasto było szare, smutne. Teraz Krosno jest zadbane, nowoczesne. Młodzi ludzie, których tu spotykałam, interesowali się Ameryką i tym, co tam robię. Pytali o sporo spraw. Czułam, że młode pokolenie jest naprawdę otwarte na świat.
Więcej w ''Twoim Stylu''.