54-letni Mariusz Gałuszka już dwa razy w życiu powiedział sobie "nigdy więcej". W obydwu przypadkach nie dotrzymał obietnicy. Kilka dni temu powiedział to po raz trzeci.
Osiem lat wcześniej sprzedał wysłużonego malucha. Pieniędzy wystarczyło, aby kupić dwa rowery, dla siebie i żony, najprostsze, w markecie, po trzysta kilkadziesiąt złotych za jeden. Skoro już były, od czasu do czasu wypadało się na nich przejechać. Kilka kilometrów na pewno odprężało kierownika Urzędu Stanu Cywilnego w Krościenku Wyżnym, ale do poważnego jeżdżenia było jeszcze daleko.
Poważniejsze kolarstwo zaczęło się wraz z drugim rowerem. Kupił go w 2011 roku. Trekkingowy jednoślad kosztował 1600 zł w promocji, sporo jak na tamten czas. Był jednak znacznie lżejszy i komfortowy. Z takim sprzętem rok później wybrał się na Tour de Pologne dla amatorów.
- Jeśli interesujesz się kolarstwem i znajdziesz się na takich zawodach, łapiesz bakcyla. Na początku czułem się oszołomiony, 850 zawodników, wszyscy w kolorowych strojach, z bardzo dobrym sprzętem. Niby to amatorzy, ale większość traktuje wyścig bardzo poważnie, dlatego czułem jego niezwykłą atmosferę. Moje zainteresowanie rowerem dosłownie eksplodowało – po latach w jego głosie nadal czuć tamten zachwyt.
Rok później Mariusz Gałuszka usiadł na nowym rowerze. Szosowy jednoślad miał leciutką, karbonową ramę i zaawansowany jakościowo osprzęt. - Fajna "zabawka" do amatorskiego jeżdżenia – opisuje jego charakter. To na nim wyruszył w pierwszy w życiu rowerowy maraton. 610 kilometrów non-stop, po Warmii, Mazurach i Podlasiu, "Pierścieniem Tysiąca Jezior". - To jest dla mnie absolutnie nieosiągalne – pomyślał, gdy kolega zaproponował, aby wzięli w nim udział. - Ale stwierdziłem, że się zapiszę, a potem zobaczymy, co będzie.
Było ciężko. - Osiągnąłem szczyt swoim możliwości i na nic większego mnie nie stać - pomyślał maratończyk tuż po przejechaniu mety. - Ale po kilku dniach zaczęło mnie kusić, aby jednak spróbować dłuższego dystansu – wspomina.
Trasa dłuższego maratonu wiodła znad Bałtyku w Bieszczady. 1008 kilometrów ciągiem. Na ich przejechanie uczestnicy mieli 72 godziny. Drogę ze Świnoujścia do Ustrzyk Górnych Mariusz Gałuszka pokonał w niespełna 50 godzin, znacznie poniżej limitu.
Było jeszcze ciężej. Podczas zawodów kolarz jechał przez półtorej doby non-stop, dopiero potem odpoczął przed pozostałą częścią jazdy. Na mecie był wycieńczony.
Pierwszy odruch był identyczny jak poprzednio. Nie wierzył, że stać go na jeszcze większy wysiłek. Ale z czasem zaczęło kusić kolejne wyzwanie. Na wiosnę zobaczył na Facebooku informację o zapisach na Maraton Rowerowy Dookoła Polski. To najdłuższy i najtrudniejszy tego typu wyścig w kraju. Jego trasa liczy 3130 kilometrów i biegnie wzdłuż granic kraju.
Zapisał się do kategorii "Extreme". "Uczestnicy tej kategorii pokonują trasę non-stop, bez jakiejkolwiek pomocy z zewnątrz (...) Są zdani tylko na siebie, swój rower i ekwipunek zabrany ze sobą na starcie, a na ewentualną pomoc mogą liczyć jedynie od innych uczestników lub przypadkowo napotkanych po drodze ludzi. Samodzielnie ustalają czas, miejsce i długość trwania odpoczynków. Na takiej trasie wszystko jest możliwe" – zachęcają do udziału organizatorzy maratonu.
Maraton zaplanowano na sierpień. Mariusz Gałuszka przygotowywał się do niego przez kilka miesięcy. Zaczął od trwających pół dnia treningów, następnie przyszedł czas na całodniowe jazdy. Najdłuższy dystans, który przejechał przed zawodami, wynosił ponad pół tysiąca kilometrów.
Przygotowanie fizyczne to najważniejsza rzecz, ale dużą rolę odgrywa także właściwy dobór ekwipunku. - Trzeba wybierać tylko to, co konieczne, bo każdy zbędny kilogram będzie ciążył na trasie, wraz z jej upływem coraz bardziej. Zabrałem trochę części zamiennych, przede wszystkim dętki, lekki śpiwór i ubrania. Odzież jest kluczowa. Na trasie maratonu okazało się, że w dzień było prawie 30 stopni, a w nocy, w terenach górskich temperatura spadła do 3 stopni. Raz świeciło słońce, a za chwilę padał deszcz – opowiada. Bagaż ważył łącznie 8 kilogramów, prawie tyle samo co rower.
Z tymi kilogramami w sobotę 19 sierpnia o godz. 12.10 wystartował spod latarni morskiej na Przylądku Rozewie. Aby ukończyć maraton musiał tam wrócić w czasie maksymalnie 240 godzin. Przez pierwsze kilkadziesiąt kilometrów kolarz oswajał się ze świadomością, na co się zdecydował. Był oszołomiony, więc niewiele z tego odcinka pamięta.
Za Trójmiastem maraton zaczął się na dobre. Przez pierwsze trzy dni jechał płynnie i szybko. Ocierał się o pierwszą dziesiątkę. Czwartego dnia pojawił się problem z rowerem. - Obluzowało się mocowanie siodełka, które opadło o kilka centymetrów. Gdy siedzisz na rowerze za nisko, odbija się to na kolanach. Zacząłem odczuwać w nich ból i musiałem zwolnić – żałuje. Spadł w klasyfikacji, ale na szczęście uniknął kontuzji.
Niewłaściwe gospodarowanie snem kosztowało go kolejne miejsca. Przed startem założył sobie, że pierwsze dwa dni przejedzie bez spania. Po półtorej dnia przyszedł kryzys. Na ławce na przystanku zdrzemnął się niecałe trzy godziny. Ruszył dalej. Kolejny odpoczynek liczył ponad pięć godzin, a potem znowu niecałe trzy. - Taki rytm był błędem – ocenia dzisiaj. - Zdecydowanie lepiej jest spać regularnie po kilka godzin. Wtedy startuje się w dalszą część trasy wypoczętym, można jechać szybciej i nie tylko nadrobić "stracone" na sen godziny, ale nawet zyskać czas.
Nie lada dylematem jest wybór między jazdą samodzielną a wspólnie z innym zawodnikiem lub zawodnikami. Mariusz Gałuszka część trasy pokonał z partnerem. Zaletą była jazda "na kole", za plecami drugiego kolarza, kosztująca znacznie mniej sił. Problemy pojawiły się na postojach, m.in. podczas zakupów. Każdy z nich miał inne tempo ich robienia. Nie mogli się zgrać, a perfekcyjna współpraca to warunek efektywnej jazdy we dwójkę.
Ostatnie dni kolarz jechał samodzielnie. Świadomość zbliżania się do mety tylko w niewielkim stopniu równoważyła ogromne zmęczenie. - Oczywiście, że zastanawiałem się po drodze, po co mi to, i miałem chwile, gdy chciałem zjechać z trasy. Ale wtedy przekonywałem siebie, że pokonałem już sporo kilometrów, których szkoda, i że przecież mam jeszcze siły, więc dopóki mogę, będę jechał – tak wyglądała tocząca się w jego głowie bitwa rezygnacji i myśli, którymi starał się ją zagłuszyć.
W poniedziałek 28 sierpnia o godz. 23.41 Mariusz Gałuszka jako 23. zawodnik zameldował się pod latarnią na Rozewiu. Przejechanie trasy dookoła Polski zajęło mu 227 godzin i 31 minut. Zmieścił się więc w limicie czasowym, a tym samym ukończył ekstremalnie trudny maraton. Przez cztery edycje zawodów dokonały tego tylko 52 osoby, a on jest jednym z najstarszych z nich.
Na mecie najbardziej bolały go cztery litery, kolana i wewnętrzne strony dłoni, na których przez 9,5 dnia jazdy zrobiły się odgniecenia – nabrzmiałe, czerwone "poduchy". Z finiszu pamięta tylko, że witano go oklaskami, a nawet częstowano szampanem. Nie miał sił cieszyć się tym momentem, satysfakcją z osiągnięcia wszystkiego, co w rowerowych maratonach można w Polsce osiągnąć.
A wiadomo, co to w jego przypadku oznacza.