Widok palącego się nad Lubatówką domu przypominał z daleka wielkie ognisko: buchały języki ognia, strzelały iskry, a nad wszystkim unosiła się pomarańczowa łuna. I gęsty, siwy dym, który wyglądał tak, jakby ktoś odpalił świecę dymną. Tych, co podchodzili bliżej, gryzł w oczy i dusił.
- Było po 21.00. Trochę już drzemałem - opisuje pan Ryszard, jeden ze świadków wczorajszego pożaru, mieszkający niedaleko spalonego domu. - Nagle coś zaczęło strzelać. Nie zdążyłem sprawdzić co to, a już przybiegła sąsiadka. Krzyczała: "Rysiek wstawaj! Chałupa u sąsiada się pali!"
Drewniany, parterowy dom znajdował się tuż obok budynku Zgromadzenia Sióstr Misjonarek (ul. Łukasiewicza), w odległości ok. 50 metrów od Lubatówki. Skryty był w wysokich drzewach i gęstych zaroślach. Od półtora roku nikt w nim nie mieszkał. - Po śmierci właściciela, ktoś tam zaglądał, jakiś krewny chyba. Potem przestał. Schodziły się do tej chałupy różne typy. Pić tam pewnie chodzili - wspomina świadek.
Dom wypełniony był po sufit zbieranymi przez lata rzeczami: - Dużo książek tam było, fortepian czy organy jakieś. Ubrań miał od skurczybyka. Lampy nie lampy, radia stare, budziki, mnóstwo pierdółek, co bądź - wylicza pan Ryszard. - Chyba nie wszystko zabytkowe, ale jego to całe "kolekcjonerstwo" bardzo cieszyło.
Strażacy dotarli na miejsce pożaru ok. 21.30. Ogień zdążył zająć już cały dach i połowę części mieszkalnej budynku. Przez niemal całą noc walczyło z nim 35 strażaków z Komendy Miejskiej PSP oraz krośnieńskich jednostek OSP. - To była bardzo trudna akcja - przyznaje bryg. Mariusz Kozak, naczelnik Wydziału Operacyjno-Rozpoznawczego Komendy Miejskiej PSP w Krośnie. - Do posesji nie ma bezpośredniego dojazdu. Część wozów zatrzymała się na ul. Łukasiewicza, inne podjechały pod budynek Sióstr Misjonarek. Strażacy przerzucali węże przez ogrodzenia. Wodę czerpaliśmy z hydrantów, potem także z Lubatówki.
Zdaniem pana Ryszarda to jego sąsiad pierwszy zaczął gasić pożar. Bał się, że ogień zajmie opał, który składował przy granicy z posesją, na której stał palący się dom. Po przyjeździe strażaków, także oni zajęli się obroną zagrożonego składu.
Ogrom zniszczeń ukazał się dopiero rano. Z domu nie zostało prawie nic. Strażacy wynieśli resztki wyposażenia na podwórko. Z nadpalonych mebli, ubrań i książek powstała wielka, ponura sterta. Wokół niej unosił się swąd spalenizny.
- Ogień szedł prosto do góry, jakby z komina. Całe szczęście, że wiatru nie było - mówi pan Ryszard, spoglądając na wciąż dymiące zgliszcza.
W pożarze nikt nie ucierpiał.
Nie wiadomo jeszcze, co doprowadziło do pojawienia się ognia. Strażacy biorą pod uwagę samozapłon lub podpalenie.