Pierwszy Wyszehradzki Rajd Kolarski, który odbył się w dniach 17-18 maja, to inicjatywa Radosława Sikorskiego, ministra spraw zagranicznych. Zawody miały promować i integrować państwa Grupy Wyszehradzkiej - Polskę, Węgry, Czechy i Słowację. Cel - pokonanie morderczego dystansu z Budapesztu do Krakowa. Impreza - jak powiedział Czesław Lang, jeden z organizatorów - dla "ultrakolarzy".
Trasa liczyła 533 km, przebiegała przez każde z wymienionych państw. Na starcie stanęło około 160 śmiałków, rajd ukończyła połowa.
Najwięcej zawodników było z Polski. Wśród nich dwaj krośnianie: Jerzy Guzek i Szymon Piekarski, prywatnie szwagrowie. O zamiłowaniu tej rodziny do ekstremalnych sportów już niejednokrotnie pisaliśmy - nieobce im "atrakcje" Biegu o Puchar Rzeźnika, albo zwiedzanie rowerem Nowej Zelandii. Nie mogli więc nie zareagować na takie wyzwanie.
- Usłyszeliśmy w telewizji o tym rajdzie, zdecydowaliśmy z dnia na dzień, chcieliśmy sprawdzić czy damy radę - mówi Szymon Piekarski. Decyzja błyskawiczna, ale podjęta w momencie, który dawał jeszcze szansę na odpowiednie przygotowanie.
- Trenowaliśmy 6 tygodni, 5 razy w tygodniu, przejechaliśmy łącznie 1500 km. Po raz pierwszy jeździliśmy rowerami szosowymi. Wcześniej dużo jeździliśmy rowerami trekkingowymi. Mój rekord to 240 km naraz - dodaje.
Na mecie jako pierwsi - po kilkunastu godzinach jazdy - pojawili się wyczynowcy, sportowcy profesjonalnie zajmujący się kolarstwie szosowym. Krośnianie byli wśród tych, którym rajd udało się szczęśliwie ukończyć. Jerzy Guzek całą trasę pokonał w czasie 21 godzin i 55 minut (na mecie był 71.), Szymon - 22 godzin, 3 minut (na mecie 73.).
Jak relacjonują, początkowe 200 kilometrów jechało się dobrze i szybko, pomagał sprzyjający wiatr. Najgorsza była jazda przez Słowację i w końcowym etapie z Cieszyna do Krakowa: - Bardziej niż długie podjazdy na Słowacji męcząca była jazda w końcówce góra-dół. Tak 130 kilometrów.
Uczestnicy imprezy wystartowali ze stolicy Węgier w piątek po południu. Większość trasy pokonali nocą, co skutkowało wypadkami, były też burze, wiatr i deszcz, naprawdę trudne warunki. - Na Słowacji były wyrwy w drodze, paru zawodników miało wypadki, część trafiła do szpitala, nie ukończyła rajdu. Nam na szczęście nic się nie stało, sprzęt też nie zawiódł.
Krośnianie ze sobą mieli podstawowe części zapasowe do rowerów, wodę, napoje izotoniczne, batony, banany i makaronownie dania. Obok głodu i ogromnego zmęczenia zmagali się też z sennością. Kryzys dopadał nad ranem, ale wytrwali.
- To naprawdę niespotykanie duży dystans. Pierwszy raz taki pokonaliśmy - mówią. - Nie jechaliśmy na wyścigi, chcieliśmy tylko walczyć z własną słabością, mieć satysfakcję z jego ukończenia.