Nie ma czym się zachwycać, spójrzcie na niego obiektywnie, nie przez pryzmat osoby przywiązanej do religii. Chodzi po ulicy z wielkim ciężkim krzyżem, różańcem, opowiada o cudach nawracania, a miłości w nim nie ma. Nie ma, bo miłość to nie nachalna indoktrynacja uliczna, to nie łapanka "na Jezusa" (fikcyjna postać z biblii, metafora miłości - miłość to 5 wymiar, w przeciwieństwie do tego, który znamy 4 wymiaru otaczającego nas matriksu) naiwnych przypadkowych przechodniów, którzy są tak jak on pogubieni w życiu, w matriksie religijnym, nie ufając sobie i uniwersalnym prawom wszechświata poddają się łatwo władzy sił wyższych, których działania nie rozumieją i wpadają w skrajności... chodząc po ulicach ma publiczność, wcielił się w rolę jak aktor, przy okazji reklamuje życie klasztorne, zachęcając do tzw. powołań, które w ostatnich latach notują tendencję spadkową.
Prawdziwy asceta, który chce oderwać się od matriksu, uwolnić się od rzeczy materialnych, odnaleźć spokój wewnętrzny i własną moc, własną wewnętrzną miłość, idzie w samotności, siada na pustyni, pisze wiersze, medytuje, śpiewa i cokolwiek innego otwierając czakry, swoje serce, duszę oczyszcza... Miłość nie potrzebuje religii, ani kościołów, modlenia się do świętych postaci, oddawania czci... i nie jest głośna, pokazowa.
Patrzę na wylot i tego w nim nie widzę. Nie, nie jest zdrowszy. Ma zaburzone biopole, skłębioną energię, która nie może się wydostać na zewnątrz, cierpienie w nim krąży. I to cierpienie wszczepia naiwnym poszukującym utraconego sensu życia przechodniom, którzy szczęście i miłość zawsze szukają gdzieś daleko od siebie. Brak alkoholu w organizmie nie jest w stanie uzdrowić duszy.