Krzyczące pstrokacizną bilbordy i szyldy w mieście nie są fajne, nie są estetyczne, to stan umysłu. Wprowadzają chaos w przestrzeni, deformują architekturę, przez co budynki tracą swój pierwotny kształt, stają się maszkaronami, dekoncentrują, tak że człowiek napastowany nimi przez dłuższy czas, staje się robotem, przestaje zauważać to, co jest pod nimi, co jest ważniejszym komponentem miasta. Kto tego nie zauważa, żyje nieświadomie, bez wyczucia. Byle zjeść suto i tłusto, ubrać się modnie jak manekin z wystawy podany na tacy, bezmyślnie, bez twórczego podejścia do życia.
Tę zaburzoną aranżację miejską można rozumieć w ten sposób, że jest to odbicie obrazu, jaki ludzie mają w głowach, a tym odbiciem jak w lustrze zawsze jest strach. Tu odbieram strach o to, że nie zobaczą wszystkiego, więc wszystko przychodzi do nich w jednym miejscu, na kupie, strach o to, że mają ciągle za mało, a świat nakręca i rząda, żeby mieli nadmiar dóbr oraz strach o to, że dobre szybko się kończy, więc trzeba łapać natychmiast, żeby zdążyć, przed innymi i przed sobą samym, a czasu jest tak mało, kto nie zdąży - przegrywa. Tymczasem czas to też stan umysłu, program.
Dobrze, że oranż merkurowy usytuowano daleko od centrum miasta - od rynku i przyległości, pierwszego centrum miasta.