Apolityczność absolutna. Podobno apolityczność jest dziś wymogiem chwili. Pewien znajomy postanowił poddać się zalecanej tendencji. Nie chciał, aby zięć wypominał mu PZPR-owską przeszłość, a teściowa nazywała go prawicową chorągiewką. Tym bardziej że ksiądz proboszcz uważał go za amoralnego libertyna, a gospodarz domu pomieszkujący w służbówce z młodym gejem, wytykał go palcami, szepcąc: „Myszka kościelna”. Nie pomogła mu nawet zmiana nazwiska z (powiedzmy) Eligiusz Prawdzic Sanguszkowski na Mehmet Nowak Goldbaum ani załatwienie sobie upoważnienia do głosowania poza miejscem zamieszkania, co umożliwiło mu głosowanie zarówno na prawych, jak i na lewych, zielonych i wkurzonych. Niewiele zmieniło w jego sytuacji pozbycie się telewizora, anulowanie prenumeraty prasowej i wyłączenie internetu. Poszukiwanie poprawności sprawiło, że wycofał ze swego jadłospisu potrawy mogące dowodzić jakiejkolwiek manifestacji, takie jak pierogi ruskie, chołodziec litewski, barszcz ukraiński, a nawet sznycel wiedeński. Nawet tatara kupował tłumacząc się, że to dla pieska. Neutralność światopoglądowa kosztowała go naprawdę mnóstwo wysiłku – kąpał się w bielince, popijał czerwonym winem. Stosował lewatywę, a nawet prawatywę. Wszystko na nic. Ciągle miał jakieś poglądy. Denerwował go las pochłaniający dwutlenek, krowa na pastwisku, która go wydzielała, irytowały samochody w korkach na zwężonych przez prezydenta wszystkich warszawiaków ulicach i wrony na śmietnisku przypominające ciągle 13 grudnia. „A może lekarz?” – zastanawiał się głośno. „Tylko jaki?”. Chirurg chciał mu wyciąć rozdęte ego, proktolog zajrzeć do duszy, anestezjolog uśpić, razem z psem. A psychiatra odparł, że i tak żyjemy wszyscy w domu wariatów. Wreszcie na bazarze od wdowy po ubeku kupił certyfikat apolityczności. Zapewniający pełnię praw obywatelskich, a także wstęp do neo-telewizji – legitymację Ogólnokrajowej Partii Bezpartyjnych, dawniej zwanej Frontem Jedności Narodu.
z sieci