„Buda” z zewnątrz wygląda niepozornie. Lokal znajduje się na uboczu, naprzeciwko torów przy ul. Jagiellońskiej. Z ulicy nie widać „skarbów”, które kryją się za progiem.
Po wejściu uwagę przykuwają ciężkie drewniane stoły nakryte białymi obrusami i serwetami. Na każdym z nich są świeczniki i bukiety świeżych, polnych kwiatów. Tak eleganckie nakrycie w restauracjach jest już rzadkością.
Wnętrze zdobią obrazy, czarno-białe fotografie i różne pamiątki z dawnych czasów – motocykl, gramofon, pianino, skrzypce i mnóstwo małych dekoracji – wianki z suszonych kwiatów, porcelanowe lalki, wazony, świeczniki, lampy i wiele innych.
Wszystko to tworzy niespotykany nigdzie indziej klimat. Restauracja zawdzięcza go swojej właścicielce - Irenie Jarosiewicz.
- Te rzeczy były zbierane latami. Wiele z nich to pamiątki rodzinne jak np. fotografie czy dekoracje w pokojach pensjonatu tkane przez moją mamę. Jak coś dostanę, to tego nie wyrzucam – przyznaje. – A to są portrety krośnian znalezione na strychu kamienicy, która znajduje się w Rynku – wskazuje na czarno-białe fotografie w starych, poniszczonych ramach. - Nie mogłabym ich wyrzucić, jest w nich historia. Ktoś z naszych gości kiedyś rozpoznał na nich swoją rodzinę – opowiada.
Inspiracją do stworzenia takiego klimatu była dla pani Ireny wycieczka do Australii. – Odwiedziłam tam dom Aborygenów, który był przepełniony różnymi instrumentami, garnuszkami i bibelotami. Wszystko było zakurzone i pokryte pajęczynami. Bardzo mnie to urzekło, więc postanowiłam stworzyć podobną atmosferę w „Budzie”, tylko już bez pajęczyn – śmieje się.
Jednak zanim restauracja zyskała taki wygląd, przeszła wiele etapów rozwoju. Wszystko zaczęło się z początkiem lat 90. Pani Irena urodziła dziecko, a jej obowiązki w sklepie, który prowadziła przy ul. Piłsudskiego, przejął mąż. – Było mi z tym źle. Od zawsze byłam samodzielna i niezależna, cały czas w ruchu. Siedzenie w domu mnie męczyło, więc pomyślałam, że muszę coś zrobić – wspomina.
Tuż obok obecnej „Budy” jest dom rodzinny właścicielki, a w miejscu restauracji kiedyś był ogród. – Postanowiłam prowadzić coś w rodzaju kiosku. Miałam w sprzedaży wszystko, co potrzebne: proszek do prania, bieliznę nocną, kasety wideo. Wybudowaliśmy najpierw taką małą budkę. O tak tyle – mówi, pokazując na przedsionek restauracji. Patrząc na ściany, widać kolejne etapy rozbudowywania lokalu. - Postawiłam takie dwa czarne stoliczki. Można było wypić kawę i piwo butelkowe – dodaje.
Jej stałymi klientami byli znajomi lekarze, którzy odwiedzali ją co środę po treningu siatkówki.
- To oni mnie motywowali do kolejnych zmian. Najpierw mówili „Fajnie byłoby coś zjeść”, no to kupiłam małą kuchenkę i robiłam hamburgery. Potem zachęcali „A może to powiększysz, żeby było trochę więcej miejsca?” A ja „Ok, dobrze”. Za jakiś czas namawiali ”A może byś zrobiła jakąś kuchnię, to byśmy tu jedli obiady?”, więc znowu poszerzyłam lokal. Koleżanka Ewa Dąbrowiecka pomogła mi rozruszać kuchnię i zrobiła się z tego taka restauracja – wspomina.
- Potem odwiedził mnie mój kuzyn z Ameryki, który jest architektem i stwierdził, że mogłabym to sobie jeszcze powiększyć i zrobić na górze pokoje. Narysował na serwetce projekt, a ja z tą serwetką poszłam do miejscowego architekta pana Zajdla i on na podstawie tego zrobił plan.
To właśnie pierwszych kilkanaście lat pani Irena wspomina najmilej. – W tamtych czasach to była jedyna restauracja w Krośnie, gdzie można było fajnie spędzić czas. Ludzie chętnie przychodzili, słuchali muzyki, pili drinki, wino, wszędzie unosił się dym papierosów. Na pianinie często grał dr Klimek, a wokół niego zbierali się goście. Cieszyli się, bili brawo, było spontanicznie, wesoło, jak na filmie.
To był też czas, gdy w lokalu koncertował Andrzej Sikorowski z zespołem „Pod Budą”. Stąd wzięła się nazwa restauracji. – Poprosiłam klientów o ich pomysły, większość proponowała „Pod Budą”, ale ta nazwa była zastrzeżona. Stwierdziłam, że niech będzie „Buda”.
Po latach biesiadowania „Buda” nabrała bardziej wykwintnego charakteru. Wówczas jej gośćmi stali się szefowie lokalnych firm np. Nowego Stylu i ich zagraniczni klienci.
- Od początku trzymamy poziom i oferujemy prostą, domową i smaczną kuchnię. Wszystko przygotowujemy świeżo przed podaniem – przyznaje pani Irena. W menu obok nowych dań, są także takie, które wprowadziła 30 lat temu, m.in. kurczak po meksykańsku, pierogi ze szpinakiem czy kotlet z selera.
Prowadzenie restauracji przejął syn pani Ireny – Jakub. - Mam to już we krwi – przyznaje. – Jak wracałem jako dziecko ze szkoły, to najpierw przychodziłem tutaj. To jest nasze główne wejście do domu można powiedzieć. Jestem nauczony, by dbać o to miejsce jak o dom.
Chociaż w restauracji nie ma już tłumów, które były dawniej, to „Buda” zachowała wielu stałych klientów. – Są osoby, które odwiedzają nas regularnie i mówią, że to ich drugi dom. Naszymi gośćmi są raczej starsze osoby i takie, które cenią sobie pewnego rodzaju standardy. U nas zawsze będą białe obrusy, świeże kwiaty i dobre jedzenie - podsumowuje pani Irena.