ARCHIWUM 1999-2017

Rozmowa z Jerzym Borczem

Z Jerzym Borczem - kandydatem na prezydenta Krosna - rozmawiają: Ewa Gorczyca ("Nowiny") i Adrian Krzanowski.
Redakcja Portalu
Artykuł z archiwum 2002-2017

Czy te wybory też Pan traktuje jako grę w szachy - Pana ulubioną grę?
- Nie. Te wybory traktuję poważnie, dlatego, że i sprawa jest poważna. W tej chwili to już nie jest wybór między mną, a moim kontrkandydatem. To jest wybór między dwiema różnymi wizjami miasta. Jak sądzę, mamy też różne elektoraty: elektorat pana Przytockiego to są ludzie zamożni, związani z biznesem, którzy upatrują w nim jakieś nadzieje na pomnożenie swoich dóbr, a na mnie głosują raczej ludzie mniej zasobni oraz sfera budżetowa. Cieszę się, że w pierwszej turze dostałem tyle głosów, bo to znaczy, że ktoś dostrzegł moje wysiłki, które czyniłem przez 4 lata "senatorowania", a potem jako radny sejmiku wojewódzkiego.

Ale chciałby Pan dać mata swojemu przeciwnikowi?
- Jak się startuje w wyborach to na ogół chce się wygrać.

A skąd w ogóle zamiłowanie do szachów?
- W szachy zacząłem grać bardzo wcześnie, jeszcze chyba nie chodziłem do szkoły podstawowej. Przypadkowo trafiłem później do Domu Górnika-Naftowca w Krośnie, gdzie był klub szachowy. Poszedłem tam i na początek przegrałem od razu 3 partie. Miałem 12 lat. Wróciłem do domu zły, bo wydawało mi się, że gram bardzo dobrze, gdyż swoich kolegów ogrywałem. Wyciągnąłem od ojca - pamiętam jak dzisiaj - 20 zł. Tyle kosztowała książka Czarneckiego "ABC szachisty". Przestudiowałem tę książkę i znowu poszedłem do klubu. Tym razem zacząłem wygrywać. W I Mistrzostwach Krosna miałem 4. miejsce jako 13-letni chłopak. I tak się zaczęło. Później trafiłem do drużyny i w pierwszych rozgrywkach drużynowych z 8 partii wygrałem wszystkie. W 1975 r. zdobyłem tytuł Kandydata na Mistrza. Z czasem środowisko szachowe w Krośnie wzmacniało się. W 1978 r. weszliśmy do I ligi. W 1979 r. grałem na Mistrzostwach Świata Studentów, byłem parokrotnie Mistrzem Województwa. Potem byłem działaczem szachowym - instruktorem, prezesem okręgowego Związku Szachowego, itd.

Przejdźmy do wyborów. Jak Pan sądzi, dlaczego do II tury przeszedł kandydat, który nie jest kojarzony z polityką? Dlaczego tak wyborcy zdecydowali?
- Nie jestem socjologiem, ale to jest irracjonalne zachowanie wyborców. Ja zupełnie nie potrafię tego wytłumaczyć. Wydaje mi się, że w I turze konkurentowi było najłatwiej, dlatego, że nie miał negatywnego elektoratu. Poza tym sprytnie ukrył to, że kiedyś startował w wyborach do Rady Miasta i zdobył 26 głosów. Sam nie wiedziałem, że startował, dopiero ktoś mi te informacje podsunął. Sprytnie ukrył też nazwę partii, z której startował, bo to była Unia Wolności, która się nie cieszy popularnością. Ale miał efektowną kampanię, oceniam, że co najmniej parokrotnie droższą od mojej. Wypada mi się tylko cieszyć, że ludzie jednak pamiętali o senatorze i zagłosowali na niego. Ja też startuję z pewnym bagażem tego, że byłem kiedyś w AWS-ie, ale byłem uczciwym i pracowitym senatorem i robiłem to, co do mnie należało. Cieszę się, że 4112 osób to jednak zauważyło.

Ale gdy był pan senatorem, nie wygłosił Pan w Senacie żadnych oświadczeń. Zwrócili na to uwagę zarówno internauci, jak i Pana kontrkandydat. Jak Pan to tłumaczy?
- Zarówno internauta, jak i mój konkurent "wygrzebali" to, ale nie potrafili tego wykorzystać przeciwko mnie. Z tymi oświadczeniami to jest tak. Większość oświadczeń pochodzi z opozycji. Wygłasza się je na koniec posiedzenia, praktycznie do pustej sali. Mówcom chodzi tylko o to, żeby poszło do protokołu, że ktoś tam wygłosił oświadczenie. Zwykle robią to senatorzy, którzy mają jakieś nie załatwione sprawy, np. z wójtem się ktoś wadzi, albo czegoś w Kasie Chorych nie mógł załatwić, albo z ministrem się spiera. I jak nie potrafi tego załatwić, to wygłasza oświadczenia. Ja nie musiałem takich oświadczeń wygłaszać, bo sprawy załatwiałem skutecznie. Takich senatorów było jeszcze 18. W tym czasie woleliśmy porozmawiać np. z Ministrem Finansów o ratowaniu rafinerii. Argument jest więc na moją korzyść, ale ja się nie dziwię, bo mój przeciwnik nie ma pojęcia o tym, jak wygląda praca senatora. Coś tam przeczytał, ale wysunął złe wnioski.

Porozmawiajmy o Pana propozycjach programowych. Wiele w mieście mówi się o zalewie wodnym. Proszę nas i Czytelników przekonać, że jest to pomysł realny. Skąd fundusze?
- To jest bardzo realne i bardzo proste. Z wielu powodów. Pierwsza rzecz - Wisłok jest w sposób naturalny ukształtowany do tego celu między Kielarówką i Sztukami. Wystarczy tylko wybrać stamtąd sporo ziemi i mamy gotowy zbiornik wodny, gdzie będzie można uprawiać rekreacyjnie sporty wodne, typu kajaki, rowery wodne. Będzie slużył dla ludzi mniej zasobnych, bo bogaci mają jachty na Solinie. Zalew Soliną nie będzie, bo wielkość zbiornika będzie porównywalna do ok. ośmiu boisk piłkarskich. W sam raz, żeby trochę popływać, wypocząć. W Krośnie takiego miejsca brakuje. Przeczytałem w internecie mnóstwo dziwacznych opinii na ten temat. Np. ktoś chciał z siebie zrobić fizyka i napisał, że ilość wody wpływającej i wypływającej ze zbiornika jest zawsze taka sama i w związku z tym taki zbiornik nie stanowi ochrony przeciwpowodziowej. To jest głupota, bo przecież fala jednometrowa "rozlała by się" w zbiorniku i podniosła go może o 10 cm. Zbiornik można "podciągnąć" pod inwestycję przeciwpowodziową i mógłby chronić Krosno przed falami powodziowymi. A wybrana ziemia z terenu przyszłego zbiornika służyłaby do podwyższenia wałów na Lubatówce, które i tak należy podnieść o co najmniej 60 cm, oraz obwałowania stadionu. Poza tym, taki zbiornik to możliwość rozwoju drobnej przedsiębiorczości usługowej, gastronomicznej i hotelowej. To jest wszystko bardzo sensowne.
Najprawdopodobniej można to sfinansować z funduszów centralnych i unijnych. Nie wiem co w tym dziwnego i po co to ośmieszać. Może dlatego, że to jest mój pomysł i trzeba go ośmieszyć dla zasady. Może lepiej jest nie mieć pomysłów i nic nie robić. Jak mówiłem, że będzie w Krośnie uczelnia wyższa, to też pukali mi po głowie, ale teraz niech sobie popukają.

Ktoś kiedyś powiedział, że nie wystarczy mieć racji, ale trzeba jeszcze umieć do tej racji przekonać...
- To nie chodzi o to. W kampanii wyborczej wcale się nie rozmawia o racjach. Ludzie starają się umniejszyć zasługi jako człowieka, co im się udaje - piszą bzdury, paszkwile, ośmieszają, robią szeptaną kampanię. I to robią ludzie, którzy zazwyczaj nic nie mają do zaproponowania. Jeśli ktoś ma coś do zaoferowania i chce się podzielić jakimś pomysłem, to może warto ten pomysł wysłuchać, zanim wcześniej się go wyśmieje.

Musimy znowu powołać się na plotkę... Po mieście krąży taka, że obiecał Pan już wielu osobom różne stanowiska. Proszę tę plotkę potwierdzić lub zdementować.
- Nic nikomu nie obiecywałem. Nic. Obiecałem swoim wyborcom, że mianuję dwóch porządnych wiceprezydentów, ludzi kompetentnych, i ze urząd będzie pracował tak, jak ma pracować w nowoczesnej rzeczywistości; że pracownicy będą szkoleni, zgodnie z obecnymi wymogami, bo do tej pory ta sprawa jest zupełnie zaniedbana w naszym urzędzie. To nie jest wina tych pracowników. Dziś świat potrzebuje ludzi kompetentnych. Obiecałem też biuro promocji miasta. Obiecałem, że stworzę dział obsługi petenta - gdzie przyjdzie osoba niezorientowana w strukturze Urzędu, a miła pani czy miły pan podprowadzi tę osobę to stosownego pokoju, w zależności od tego z jaką sprawą przyszła. Wydaje mi się, że trzeba tylko chęć, by to załatwić i od razu poprawi się wizerunek Urzędu. Obiecywałem też, że zrobię parking za Urzędem Miasta, by tam parkowali pracownicy, a petent, by mógł spokojnie wjechać na parking bezpłatny przed Urzędem. Bo jeśli ktoś przyjeżdża załatwić jakaś sprawę - najczęściej jest to podatnik, który utrzymuje miasto - to mu się to należy.

Jakie będą Pana pierwsze decyzje, jeśli wygra Pan wybory?
- Po pierwsze, powołanie dwóch kompetentnych wiceprezydentów.

Zdecydował pan już, kto obejmie te stanowiska?
- Już mówiłem na czacie internetowym, że rozważam różne koncepcje personalne. Trzeba sobie jednak jasno powiedzieć, że dobrzy ludzie są na dobrych posadach. To nie jest tak, że ci ludzie tak się bardzo palą do urzędu. Będą to na pewno bardzo kompetentne osoby: z wyższym wykształceniem, przygotowaniem ekonomicznym, z potwierdzonymi umiejętnościami zarządzania kadrami, ludzie o dobrych osiągnięciach, dobrzy organizatorzy i dobrzy menadżerowie. A później oni sobie dobiorą kadrę, dlatego, że nie wolno ich ubezwłasnowolniać. Jeżeli podejmę złą decyzję, to się sam do tego przyznam.

To decyzja personalna, a inne?
- Trzeba się przyjrzeć strukturze Urzędu Miasta. Trochę trzeba go jednak zmienić, bo nie będzie już Zarządu, trzeba sprawdzić, czy części wydziałów nie da się połączyć, itp.

Co będzie, jeśli nie zostanie Pan prezydentem?
- Na pewno osobiście pogratuluję kontrkandydatowi. W poniedziałek 11 listopada złożę jeszcze wieniec z okazji Święta Niepodległości, a potem we wtorek zrezygnuję ze wszystkich funkcji społecznych, jakie piastuję.

Przegraną potraktuje Pan jako votum nieufności od krośnian?
- Oczywiście, że tak. Wtedy trzeba się wycofać i z działalności sportowej i z działalności społecznej. Przestanę być członkiem rady społecznej szpitala i prezesem klubu żużlowego. Zajmę się sobą i swoją rodziną. Będę nadal pracował na uczelni, w szkole. Zawiesiłem kiedyś działalność gospodarczą - konsultacje i korepetycje z matematyki. Wrócę do tego, to daje zupełnie przyzwoity dochód.

Czyli ostateczny rozwód z polityką?
- Co najmniej na 5 lat. Może nie ostateczny, ale mnie się już odpoczynek należy. Startowałem w wyborach w 1993 r. do Sejmu, do Rady Miasta w 1994 r., w 1997 r. zostałem senatorem, w 1998 r. radnym Sejmiku Wojewódzkiego, w 2001 r. startowałem do Senatu. Teraz startuję na prezydenta miasta. W pewnym momencie to zaczyna być monotonne. Może zajmę się pracą naukową na temat matematycznych aspektów ochrony środowiska. Może wreszcie pomyślę o doktoracie, który powinienem był zrobić 20 lat temu. Wtedy mi się nie chciało jechać na staż do Katowic... Nigdy nie jest za późno.

A skąd u Pana takie zamiłowanie do matematyki?
- Nie chcę się za bardzo chwalić. Nie mam czasu patrzeć retrospektywnie na swoje życie, ale zawsze ogromną przyjemność sprawiało mi rozwiązywanie zadań z matematyki. W ogóle sprawiało mi przyjemność rozwiązywanie jakichkolwiek problemów. Bardzo lubiłem rozwiązywać rebusy, szarady, grać w szachy, brydża, master mind - we wszystkie gry umysłowe po prostu. To mi sprawiało ogromną satysfakcję. Matematykę więc lubiłem zawsze i do tej pory mi to zostało. Osoba, która nie lubi rozwiązywać zadań, nie zostanie matematykiem, to musi jej sprawiać satysfakcję. Nie zawsze się udaje rozwiązać zadanie, ale już samo myślenie o rozwiązaniu jest dobre. Do tej pory mam np. kilka problemów otwartych, których nie rozwiązałem. Matematyka to inna rzeczywistość - świat uczciwy, piękny i logiczny. Ale nie zacząłem od razu studiować matematyki. Zacząłem od fizyki. Przerwałem te studia dlatego, że wówczas marzyła mi się kariera zawodowego szachisty. Nie szło jednak pogodzić tych dwóch rzeczy. Potem studiowałem prawo, ale to też nie było dla mnie. Po dwóch latach przerwy poszedłem na matematykę.

Jakim jest Pan ojcem? Jak wychowywał Pan swoje córki?
- Ja się w ogóle nie mogę przyzwyczaić, że mam takie duże córki. Jedna ma 22 lata, druga 20. Starsza studiuje biotechnologię na 4. roku UMSC-u, specjalność mikrobiologia przemysłowa - ciekawe studia i się cieszę z jej wyboru. Druga córka wybrała politologię we Wrocławiu. Zastanawiam się tylko, co ona po tej politologii będzie robiła, bo polityka to jest zajęcie trudne. Ale patrząc na rozwój demokracji w Polsce, politolodzy z dobrym wykształceniem będą być może potrzebni. Nie angażowałem się w wybory córek, cieszę się, że obie dobrze się uczą i mają stypendia naukowe. Przyznam szczerze, patrząc w przeszłość zawodową, że mało uczestniczyłem w wychowaniu swoich dzieci, czego teraz bardzo żałuję. To nie dlatego, że córki się źle wychowały, tylko dlatego, że uciekły lata do których nie ma powrotu. Oczywiście, zawsze staraliśmy się na wakacje gdzieś razem wyjechać. Jednak działania polityczne wymagały sporo czasu.

A jakim Pan jest małżonkiem? Kiedy ostatnio zaprosił Pan żonę np. do restauracji czy do kina?
- Ostatnio byliśmy na kabarecie w Armagedonie, ale to w związku z kampanią wyborczą. Jak byłem senatorem, to starałem się zabierać żonę na różnego rodzaju imprezy kulturalne, chodziliśmy na wystawy, itd. Przy czym ja bywałem na tych wystawach na pół prywatnie, na pół z obowiązku. Jak wyjeżdżałem daleko, to żona musiała zostawać w domu. Opowiem taką anegdotę. W 20. rocznicę ślubu, w 2000 r., zaprosiliśmy znajomych i żona postawiła dwie świeczki, które zdmuchnęliśmy razem. Wszyscy pytali, czemu tylko 2 świeczki, a nie 20. Żona powiedziała, że tylko jedną dziesiątą tego czasu spędziliśmy razem... To jest pewna przesada, ale coś w tym też jest. Ale jak tylko mamy chwilę wolnego czasu to staramy się spędzić ją razem.

Teraz będzie trochę marzeń i liczb. Gdyby Pan złapał złotą rybkę, jakie 3 życzenia by Pan wypowiedział?
- Niesamowite pytanie. Pewnie chciałbym wrócić do lat młodości, ale mieć już ten sam rozum, który mam dzisiaj. To już dwa życzenia. Chodzi o to, by mieć ten rozum, wiedzę i bagaż doświadczeń co teraz, wówczas uniknąłbym wielu błędów. A trzecie życzenie. Chciałbym rozwiązać problem czterech barw.

Problem czterech barw?
- To taki problem w matematyce. Chodzi o to, czy mapę świata można pokolorować tak, by żadne z sąsiednich państw nie było pomalowane tymi samymi kolorami.

Pozostańmy przy liczbach: 3 największe zalety i 3 największe wady - proszę je wymienić.
- Najpierw wady. Pierwsza to taka, że palę papierosy i chciałbym się tego nałogu pozbyć. Przyznam, że w bardzo śmieszny sposób się tego nałogu nabawiłem. W liceum w ogóle nie paliłem, zacząłem na studiach. Wówczas każdy student musiał odbyć praktykę robotniczą. Ja trafiłem do Zakładów Przemysłu Tytoniowego w Krakowie, gdzie produkowano różne marki papierosów. I zacząłem palić. To już trwa 28 lat. Próbowałem rzucić palenie kilkakrotnie, ale bez skutku. Druga wada, to ta, że jestem człowiekiem dosyć nieuporządkowanym. Mam dużo pomysłów, ale nie wszystkie realizuję. I jeszcze jedna wada - niekontrolowany apetyt. Stres próbuje "zajeść" i dlatego mam nadwagę. Może też wada - nie lubię sportów ruchowych. Owszem, kiedyś grałem w piłkę i tenisa stołowego, ale jakoś te szachy spowodowały, że zainteresowałem się sportem umysłowym bardziej niż ruchowym. Czasami też wybucham, ale to kwestia charakteru, sprawa temperamentu.

Natomiast zalety... Na pewno jestem człowiekiem pracowitym. Mogę długo, intensywnie i efektywnie pracować. Nie męczy mnie szybko praca umysłowa. Może to efekt tego, że grywałem w szachy po kilka godzin. Potrafię pracować w stresie i podejmować właściwe decyzje. Mam też dobry RAM, dobrą pamięć operacyjną. Praktycznie nie prowadzę notatek. Mam jeszcze jedną zaletę. Nie wystarczy być inteligentnym, wykształconym, z dobrą pamięcią i erudycją. Człowiek powinien mieć jeszcze wrażliwość. I to jest chyba moja dobra cecha, że jestem człowiekiem wrażliwym. Kiedyś pisałem wiersze, malowałem jakieś obrazki, lubię sobie pograć na gitarze, na fortepianie... Trzeba być wrażliwym i to nie tylko na sztukę, ale i na to co się wokół dzieje.

W 2000 r. został Pan uhonorowany tytułem i certyfikatem Promotora Zdrowia za zasługi w dziele promocji polskich inicjatyw prozdrowotnych. Jakie to zasługi?
- Jako senator promowałem działania ogólnopolskie, które polegały na tym, że można połączyć sprzedaż leków z drobnymi usługami, które promują zdrowie, np. żeby w aptece można było sobie zmierzyć ciśnienie, zważyć się. Dostałem jeszcze tytuł "Solidni w partnerstwie" na rzecz inicjatyw prozdrowotnych. Te działania zdobyły spore uznanie, bo te tytuły otrzymałem w San Marino.

Był Pan dwukrotnie w Irlandii. Co można przenieść z życia codziennego Irlandczyków na nasz grunt?
- Wszystko można przenieść, tylko trzeba w to uwierzyć. Irlandia to piękny kraj. Kraj mniejszy, bo ma 3,5 miliona mieszkańców, kraj, który 11 lat temu został przyjęty do Unii Europejskiej. Ja byłem tam na kursie pozyskiwania europejskich funduszy pomocowych. Intensywne zajęcia, ale był też czas na przyjrzenie się, jak żyją tam ludzie. W regionie, gdzie byłem, jeszcze kilka lat temu panowało ogromne bezrobocie, teraz wynosi tylko 3-procent, a ludzie dobrze zarabiają i żyją. Taka ciekawostka: 8,5 tysiąca mieszkańców i 126 pubów.

Puby chciałby Pan przenieść do Krosna?
- Nie chodzi o puby. Chodzi o to, że ludzie chcą się ze sobą spotykać. Nie zamykają się we własnych domach. Nie wszystkie irlandzkie zwyczaje da się do nas przenieść, ale chodzi o pewną otwartość. A my mamy miasto martwe. Ludzie się nie spotykają, nie spacerują. Oczywiście, wynika to z wyższej zamożności Irlandczyków - stać ich na pójście do kina, do kawiarni, itd. W 8,5-tysięcznym mieście jest pub, w którym można posłuchać dobrego jazzu. U nas tego nie ma. I ciekawe, dotyczy to ludzi w wieku od 17 do 70 roku życia. Spacerują całymi rodzinami, spotykają się, zjedzą coś dobrego. Mają dobre piwo, whisky, ale nie piją do przesady. Nie widziałem tam człowieka, który by się źle zachowywał.

Jak Pan w takim razie widzi Krosno za 10-15 lat? Jaką ma Pan wizję Krosna?
- Być może jedyną szansą dla Krosna jest odwrócenie tendencji, że duże ośrodki "wysysają" młodych ludzi. To trzeba zatrzymać i odwrócić. Musimy ściągać do siebie inwestycje, musimy koniecznie utrzymać u siebie Państwową Wyższą Szkołę Zawodową. Te 3 tysiące osób, które tu studiuje - a w przyszłości będzie ich 6 tysięcy - to jest duża część miasta. Ta społeczność akademicka zacznie żyć swoim własnym życiem. Chodzi o to, żeby Krosno się nie wyludniało, tak jak teraz. Populacja Krosna od kilku lat maleje, to wynika m.in. z migracji zarobkowej. Ważne jest też rozwiązanie problemu komunikacji. Droga nr 9 musi się faktycznie stać drogą międzynarodową. Wówczas będziemy otwarci na świat. Wówczas będzie zjazd z autostrady do Krosna. Miasto mogłoby z tego żyć. Gdyby jeszcze udało się uaktywnić lotnisko, to będzie dodatkowa szansa rozwoju. Tak naprawdę jednak to przemysł jest dźwignią postępu. Trzeba wszystko zrobić, raz - żeby ściągnąć inwestorów, dwa - żeby istniejące zakłady były coraz większe. Wiele się mówi o Krośnie jako centrum turystycznym. Krosna samego nie da się wypromować jako produktu turystycznego, ale można go wypromować w skali całego powiatu. Mamy zamek odrzykoński i rezerwat skalny Prządki, unikalny w skali światowej skansen przemysłu naftowego, dworek Marii Konopnickiej, w samym Krośnie jest ekspozycja lamp naftowych, Muzeum Rzemiosła, można zrobić centrum szkła, jest wspaniała krośnieńska starówka. I to są rzeczy, które można "sprzedawać" jako całościowy produkt turystyczny. Ktoś przyjedzie i będzie miał alternatywę: 2-, 3-dniowy tour, przejazdy między atrakcjami nie zajmujące więcej czasu niż 20 minut autokarem, itd. Jest potrzebna tańsza baza hotelowa pod turystów. Niewątpliwie dobrą formą promocji miasta może być też sport. Skąd znamy np. Wronki? Drużyna Amica Wronki promuje tę miejscowość. Musimy więc mieć jedną dyscyplinę i zespół, który w nazwie będzie miał Krosno i będzie na przyzwoitym poziomie. Nie ma wielkiego znaczenia, czy będzie to żużel czy piłka. Może to być np. szermierka czy szachy. Byle by to było widoczne na poziomie krajowym. W tej chwili tego nie ma, może oprócz formacji "Gracja", która rozsławia Krosno.

Wróćmy jeszcze do wyborów. Sam Pan powiedział, że ma świadomość istnienia dużego elektoratu negatywnego i tego, że wiele osób postrzega Pana negatywnie. A skąd się to bierze Pana zdaniem? Ma Pan świadomość własnego wizerunku jako osoby zbyt pewnej siebie, takiej która dużo mówi na swój temat?
- Na swój temat raczej nie mówię dużo. Każdy nauczyciel jest chyba nieco gadatliwy, mam chyba dobrze postawiony głos, to może powoduje, że komuś się wydaje, że jestem bardzo pewny siebie. Czym innym jest pewność siebie - to często człowiekowi pomaga w życiu. Człowiek, który nie jest pewny siebie, często do niczego nie dochodzi. To cecha raczej pozytywna. Natomiast bufonada to zbytnia i przesadna pewność siebie. A to już jest cecha negatywna. Człowiek przestaje być samokrytyczny. To jest jedna rzecz. Po drugie, sądzę, że te negatywne opinie o mnie, najczęściej wypowiadają ludzie, którzy mnie nie znają. To wynika z tego, że w Krośnie ludzie nie lubią kogoś, kto osiągnął sukces. Takie mam wrażenie. Tak to już jest chyba na tej Galicji, wszyscy to wiemy. Najlepiej być szarym, siedzieć w domu... Wtedy się nie ma wrogów. A jak ktoś został senatorem jedynym w 700-letniej historii tego miasta, to trzeba go zdołować. Poopowiadać na jego temat jakieś bzdury, bo po co mieć w Krośnie porządnego senatora

Jakie Pan plotki słyszał o sobie?
- Z ostatnich plotek jakie słyszałem o sobie to taka, że podobno jestem w trakcie sprawy rozwodowej z żoną i mieszkam w hotelu... Ja już mało reaguję na te plotki, ale to jest przykre. Bo jak ktoś pisze w internecie, że Borcz jest pijakiem, to już nie jest walka w ramach kampanii wyborczej. Wybory będą wygrane czy przegrane, ale Borcz-nauczyciel musi wrócić do swoich dzieci i studentów. Więc to już jest chamstwo. To już uderza w dobra materialne i w moją rodzinę. Ktoś chce zachwiać bytem mojej rodziny. Być może ci kretyni nie zdają sobie sprawy z tego co robią. Jako nauczyciel żyję nie tylko z tego, że uczę, ale i mam stanowić pewien wzór zachowania. Muszę mieć pewność, że rodzice z chęcią oddadzą dziecko pod moją opiekę. Więc pewne wpisy nie mają już nic wspólnego z kampanią wyborczą i wybiegają poza określone kanony dobrego smaku. Rozumiem, że startując w wyborach człowiek poddaje się pod jakiś osąd, ale niech to będą argumenty merytoryczne, a nie pomyje pod adresem moim i mojej rodziny.

Może już na sam koniec... Czy ma Pan poczucie humoru?
- Chyba mam poczucie humoru. Lubię pooglądać dobre komedie, np. Rejs" lubię humor angielski, lubię opowiadać i posłuchać dowcipów, lubię humor sytuacyjny, lubię towarzystwo ludzi sensownych... Ale pod koniec tej kampanii humoru mam coraz mniej, z powodu zmęczenia.

Czy mógłby Pan w takim razie opowiedzieć jakiś dowcip?
- To będzie dowcip o polityku i dziennikarzu. Nawiążę do tej dyskusji, którą prowadzimy. Spotyka dziennikarz polityka i mówi: - Ostatnio dużo się o panu mówi... Na co polityk odpowiada: - Wie pan... Ale to trzeba jeszcze udowodnić.

Rozmowę przeprowadzono 3 listopada 2002 r. Tekst autoryzowany. Kandydat nie dostarczył zdjęć rodzinnych.

Ewa Gorczyca, Adrian Krzanowski