Śledząc statystyki, wiemy, że zakażeń koronawirusem jest coraz więcej. Jak to wpływa na funkcjonowanie ochrony zdrowia?
- Źle. Brakuje lekarzy, pielęgniarek, ratowników. Jest praca, a nie ma ludzi. Przy czym to nie jest tak, że tę sytuację spowodowała tylko epidemia. Kryzys w ochronie zdrowia pogłębia się od wielu lat. Koronawirus sprawił, że zwykli ludzie zaczynają go coraz dotkliwiej odczuwać.
Coraz częściej słyszymy o kolejkach karetek przed SOR-em, o jeżdżeniu od szpitala do szpitala, bo pacjenta nikt nie chce przyjąć. Czy takie sytuacje mają też miejsce w Krośnie?
- Historia sprzed kilku dni. Pojechaliśmy do mężczyzny z silnymi dusznościami i podejrzeniem COVID-19. Dwa tygodnie spędził w domu, bo sądził, że mu przejdzie. W ciężkim stanie trafił pod respirator. Ale zanim przekazaliśmy go do szpitala w Brzozowie, to spędziliśmy z nim w karetce pięć godzin, bo nie było dla niego miejsca nie tylko w Krośnie, ale na żadnym innym oddziale zakaźnym w okolicy.
Czy to oznacza, że szpitale w naszym regionie nie są przygotowane na większą ilość pacjentów z koronawirusem?
- Niestety nie. Na przykład w Krośnie nie mamy oddziału zakaźnego [wkrótce powstanie 10 miejsc covidowych - przyp. red.]. Są tylko pojedyncze izolatki na oddziałach, a na SOR-ze mamy tylko cztery miejsca przeznaczone dla zakażonych koronawirusem.
Ale nowe miejsca dla chorych na COVID-19 wciąż powstają. Niektóre szpitale są przekształcane na jednoimienne...
- Owszem. Przykładowo szpital w Sanoku został przekształcony na jednoimienny z 250 łóżkami dla zakażonych. Oznacza to, że w takim szpitalu kardiologia, chirurgia, neurologia, czy inny oddział przyjmie tylko pacjenta chorego na COVID-19. Jeśli pacjent nie będzie zakażony, a będzie wymagał pilnej operacji, to trafi do nas lub do Brzozowa, gdzie część oddziałów funkcjonuje normalnie, a tylko niektóre łóżka są przeznaczone dla osób z koronawirusem. Są też tworzone szpitale polowe na stadionach. Ale to wciąż za mało. W końcu może dojść do sytuacji, kiedy będziemy musieli odmawiać leczenia np. 60-latkowi choremu na COVID-19, bo ma choroby współistniejące, co zwiększa ryzyko śmierci.
Czegoś takiego do tej pory w Polsce nie było. Jest źle, a będzie gorzej.
Brakuje kadry medycznej i miejsc, a co z karetkami?
- 2/3 pacjentów, do których wyjeżdżamy jest z COVID-19 lub ma podejrzenie tej choroby. Wyjeżdżamy do bólu w klatce lub omdleń, ale w większości okazuje się, że są to objawy infekcji i oprócz tego występuje gorączka, osłabienie, czy bóle mięśniowe. W ciągu dnia na 40 wyjazdów na terenie Krosna i powiatu mamy 20-30 przypadków zakażeń. Zdarza się więc, że karetka z pacjentem czeka przed SOR-em kilka godzin na przyjęcie, bo nie ma go po prostu gdzie położyć. Brakuje miejsc na oddziałach zakaźnych i izolatoriów w szpitalnych oddziałach ratunkowych. Dlatego jeśli pacjent nie wymaga bezwzględnie leczenia w szpitalu, zostawiamy go w domu. System opieki nad pacjentami zakażonymi jest przeciążony, a to przekłada się też na opóźnienia w udzielaniu pomocy pacjentom z innymi schorzeniami.
„Zablokowana” karetka nie może wyjechać do pacjenta z zawałem, udarem czy potrąconego przez samochód.
Wobec tego ilu jest pacjentów, którzy wymagają hospitalizacji?
- Kilka przypadków dziennie, 5-10. Część tych pacjentów trafia do Krosna. Na przykład na jednym z dyżurów przekazałem pacjenta po dwóch godzinach czekania pod krośnieńskim SOR-em. To nie dużo. Ale już w nocy przyjechała karetka, której załoga usłyszała, że łóżko będzie wolne dopiero za 12 godzin. Pojechała więc do Dębicy. Coraz częściej zdarza się, że odwozimy pacjenta tam, gdzie tych łóżek i izolatoriów jest więcej. Na przykład do Jasła, Mielca, Kolbuszowej, Przemyśla, Jarosławia czy Gorlic. Problem w tym, że są to szpitale oddalone od Krosna nawet ponad sto kilometrów. Sama droga do nich zajmuje kilka godzin, a później po każdym takim pacjencie czeka nas jeszcze godzina dekontaminacji.
Czy na przykład przeszkolenie lekarzy innych specjalności w kierunku leczenia COVID-19 mogłoby uratować sytuację?
- Nie bardzo, bo obsługa respiratora u osoby, która jest po zatrzymaniu krążenia, ale ma zdrowe płuca, czy u pacjentów urazowych, których wystarczy wentylować jest zupełnie inna niż u chorych na COVID-19, którzy ten organ mają poważnie uszkodzony. Do ich prowadzenia potrzeba doświadczonych anestezjologów. A tych po prostu brakuje, tak jak pozostałych lekarzy, pielęgniarek czy ratowników.
Co nam grozi?
- Załamanie ochrony zdrowia. Tylko to nie będzie tak, że będziemy widzieć ludzi umierających na chodnikach. To będzie tak, że jak dostaniesz zapalenia wyrostka robaczkowego, to nie będzie miał cię kto przyjąć w szpitalu, bo wszystkie miejsca będą zajęte przez zakażonych pacjentów.
My lekarze nie będziemy w stanie przyjąć i leczyć nie tylko pacjentów z koronawirusem, ale również z innymi chorobami. Takiej sytuacji nie było od wojny.
A ryzyko zachorowania na COVID-19 w ochronie zdrowia jest duże. Co robicie, żeby zapobiec zakażeniu?
- Na każdy wyjazd ubieramy kombinezon i zakładamy środki ochrony indywidualnej. To zajmuje czas i przekłada się na komfort pracy.
Jak pracuje się w kombinezonach?
- Tragicznie. Zwłaszcza, jeśli trzeba go nosić przez kilka godzin. Kombinezon jest nieprzepuszczalny. W środku robi się temperatura około 60 stopni. Jak w saunie, człowiek się poci, jest rozgrzany. Później musi to ściągnąć, a teraz jest zimno. Można się od tego rozchorować. W lecie natomiast zdarzały się przypadki omdleń wśród ratowników z przegrzania.
Wielu zastanawia się czy COVID-19 jest groźniejszy od grypy. Jak to jest?
- W zwykłym sezonie grypowym mamy 4-5 mln zachorowań na 38 mln Polaków. Co roku kontakt z grypą ma 2/3 społeczeństwa, z czego 80% przechodzi ją bezobjawowo lub bardzo łagodnie. 5 mln ma objawy chorobowe, a z tego 1 osoba na 7-8 tys. ma powikłania śmiertelne. W ciągu sezonu na grypę może umierać kilkaset osób.
COVID-19 jest gorszy niż grypa, na którą mamy już pewną odporność.
Zdecydowana większość przechoruje go łagodnie. Niektórzy z większymi dolegliwościami, gorzej niż grypę. To nie jest też tak, że wszyscy umrzemy, jak się zakazimy, mimo że śmiertelność jest większa. Na koniec wyniesie ona prawdopodobnie około 30-50 tys. zgonów. To jest 0,2-0,5%, czyli na tysiąc osób, które zachorują, 2-4 umrze. To nie jest dużo, ale wystarczy, żeby załamać system ochrony zdrowia.
Co jest najgorszego w przypadku tej choroby?
- Niepewność. Nie wiadomo, czy nie masz "złych genów" powodujących ciężki przebieg choroby. Przeżyjesz, ale zostaniesz kaleką. Po paru miesiącach będziesz miał niewydolność oddechową. Można powiedzieć, że to jest tak, jakby "wchodzić" w COVID-19 zdrowym, a wychodzić z zaawansowaną astmą.
Media donoszą, że przypadki śmiertelne z powodu COVID-19 zdarzają się również wśród młodych osób. Czy faktycznie koronawirus stanowi zagrożenie dla dzieci, młodzieży, 20- i 30-latków?
- Zdarzają się takie przypadki, w których zakażenie koronawirusem może skończyć się śmiercią młodej osoby, ale są to przypadki bardzo rzadkie. Takie sytuacje mogą się przydarzyć również przy grypie. Jednak zgonów u młodych ludzi z powodu COVID-19 będzie zdecydowanie więcej niż z powodu grypy. Jeden na 5 tys. chorujących 30-latków umrze. W przypadku grypy zmarłby jeden z miliona. Na tym polega różnica. Tak naprawdę nie ma ciężkich przypadków wśród młodych ludzi. Zdarzają się, ale nie ma ich wiele. Nie jest też tak, że wszyscy przechodzą tę chorobę bezobjawowo. Przykładem może być moja 17-letnia córka, która również zachorowała na COVID-19.
Jak ona to przechodziła?
- Miała wysoką gorączkę, bóle głowy i w klatce piersiowej, męczył ją kaszel, na szczęście nie miała duszności, ale straciła węch. Nie był to łagodny przebieg, ale też nie ciężki. Teraz już zdrowieje. Sądzę, że gdyby zachorowała na grypę, przechodziłaby ją podobnie.
O ile dla młodych zakażenie może okazać się niegroźne, o tyle dla osób starszych...
- ...śmiertelne. Młodym ludziom ciężko przemówić, że jak nie noszą maseczki i spotykają się na imprezach mogą koronawirusa przynieść do swoich domów i zakazić dziadków, czy kogoś w autobusie, kto tego nie przeżyje. Śmiertelność w grupie 60, 70 plus jest dużo większa. Wyższa też niż w przypadku grypy. To jest apelowanie do odpowiedzialności młodych. Chrońmy innych.
Służą temu obostrzenia, które mają zmniejszyć liczbę zakażeń. Czy mają jeszcze jakieś inne zalety?
- W tym sezonie na pewno będzie mniej osób chorych na grypę, bo nosimy maseczki i nie kaszlemy na siebie nawzajem. Spadnie też liczba zachorowań na wirusowe zapalenie wątroby, bo częściej myjemy ręce.
Mimo to stajemy przed wizją drugiego lockdownu. Czy ten pierwszy na wiosnę przyniósł nam jakieś korzyści?
- Wiosenny lockdown wyciszył epidemię i dał nam czas na przygotowanie ochrony zdrowia, ale nie skorzystaliśmy z danej przez niego możliwości. Dlatego z tego punktu widzenia był on po prostu bez sensu.
Zmarnowaliśmy czas, który kupiliśmy za olbrzymie pieniądze.
Czy to się kiedyś skończy, czy kiedyś wrócimy do normalności?
- Koronawirusy są z nami od dawna i ten również z nami pozostanie. Za rok, dwa będzie łagodniejszy, bo większość populacji go przechoruje, wytworzy przeciwciała. Niestety nie nabierzemy stałej odporności, więc ten koronawirus będzie wracał co roku. To będzie taka druga grypa.