Budowlańcy, którzy wykańczali lokal obok sklepiku spożywczego Zdzisławy Wodzińskiej, prawie codziennie do niej zaglądali. Kupowali bułki i napoje. Chętnie gawędzili i uśmiechali się, ale gdy właścicielka pytała o przyszłego sąsiada, nabierali wody w usta. Wreszcie jeden z nich puścił parę. - No dobrze, "Żaba" tu będzie – spuścił wzrok, jakby przeczuwał, że właśnie stał się posłańcem przynoszącym hiobową wieść.
Panią Zdzisławę oblał zimny pot. Wiedziała, że lekko nie będzie.
Sklepik przy placu Monte Cassino działa od prawie trzech dekad. Powstał w 1990 roku. Zdzisława Wodzińska pracuje w nim od samego początku – najpierw jako ekspedientka, a od 14 lat jako właścicielka. Z rozrzewnieniem wspomina czasy, gdy tyrała jak wół: - W latach 90. z każdego autobusu zatrzymującego się na przystanku przy placu, wysiadał tłum pasażerów – pracowników urzędów, nauczycieli i uczniów. Kupowali u nas śniadanie, słodycze i napoje. Ciężko było znaleźć wolną chwilę, żeby coś przegryźć lub wyjść do toalety.
Po kilkunastu latach przy ul. Grodzkiej otworzyła się Biedronka. Supermarket zgarnął część uczniów, którzy na przerwach woleli pobiec do samoobsługowego. W 2015 roku niedaleko powstał Kaufland, który odebrał kolejną część klienteli. Sklepik nadal jednak działał, radził sobie nawet całkiem dobrze. Żabka, która wyrosła niemal drzwi w drzwi, może go jednak rozłożyć na łopatki.
- Obroty nam spadły – nie ukrywa Andrzej Wodziński, mąż pani Zdzisławy, który pomaga jej w prowadzeniu biznesu. Co rano przywozi z hurtowni towar, potem krąży między bankiem, urzędem skarbowym i księgową. Gdy jest potrzeba, staje za ladą. - Żabka odebrała nam przede wszystkim młodzież. Jest bliżej przystanku i rzuca się w oczy - ma podświetlany szyld, który widać z daleka, i szerokie witryny, przez które widać przestronne, rozświetlone wnętrze i mnogość towaru – wylicza wabiki.
Zapomniał wspomnieć o opiekaczu do hot dogów oraz automacie do kawy, które ewidentnie stanowią pokusę dla młodzieży. - Nie bronimy im tego, bo rozumiemy, że tak działa kapitalizm, ale z takim sąsiadem trudno konkurować – rozkłada ręce pan Andrzej. - Proszę tylko spojrzeć – rozgląda się po niewielkim pomieszczeniu – nie mamy miejsca na więcej towaru, chociażby na chemię, a tym bardziej na dodatkowe usługi.
Na wiosnę małżeństwo zrobiło niezbędny remont – pomalowało ściany i wymieniło reklamy na witrynie. Dłuższa przerwa raczej nie wchodzi w rachubę, bo każdy dzień bez handlu to strata, zwłaszcza że w tym czasie nie da się zawiesić czynszu czy ZUS-owskich składek. Do kosztów prowadzenia sklepiku trzeba jeszcze dodać paliwo na dowóz towaru, gaz oraz prąd.
Opłaty za energię elektryczną potrafią przyprawić o ból głowy, szczególnie w okresie od maja do sierpnia, gdy trzy chłodziarki i zamrażarka działają pełną parą. Licznik kręci się wówczas jak szalony, a rachunek za to zawrotne tempo przekracza tysiąc złotych. - W lecie wychodzi dobrze ponad 4 tys. kosztów. W zeszłych latach wysokie rachunki w pewnym stopniu rekompensowała sprzedaż lodów i napojów, ale nie było jeszcze Żabki. Teraz nie wiadomo, jak będzie – Wodzińscy z niepokojem myślą o sezonie.
Starsza pani kładzie właśnie na ladzie dwie pietruszki. Prosi jeszcze o karton mleka i na tym jej zakupy się kończą. Chwilę wcześniej do sklepu zaglądnęła młodsza kobieta. Jak co dzień kupiła śniadanie – serek, jabłko i paprykę. Kilka złotych to utarg, który najczęściej zostawiają tu klienci. Ci stali, bo tak naprawdę tylko na nich małżeństwo może liczyć. - Ostatnio wpadły tu dwie uczennice. Nigdy wcześniej ich nie widzieliśmy, więc ucieszyliśmy się, że jakieś nowe twarze – opowiada pani Zdzisława. - Wzięły paczkę gum do żucia i zapłaciły banknotem stuzłotowym. Przyznały się, że przyszły tylko po to, żeby rozmienić pieniądze, bo w Żabce ekspedientka nie miała wydać.
O wywieszeniu białej flagi nie ma jednak mowy. Dorodne owoce i warzywa to symbol wysokiej jakości, którą właścicielka stara się przyciągać, czy bardziej zatrzymać klientów. Kiedyś miała ofertę od jednej z sieciówek, aby zamienić prywatny sklepik na franczyzę. Nie zgodziła się, właśnie ze względu na jakość. - Miałabym narzucany z góry towar. Dla przykładu: keczup musiałabym brać od wybranych producentów, którzy oferują gorszą jakość niż ci, od których ja go biorę – tłumaczy.
Wbrew pozorom jednostkowe ceny nie są tu wcale większe niż w sieciówkach. U sąsiadów pani Zdzisławy opłaca się kupować minimum dwa soki czy batoniki, bo wtedy wychodzi taniej.
- W tym roku będę mogła pójść na emeryturę. Chętnie bym to zrobiła, ale mimo że płacę co miesiąc 1200 zł składek, nie dostałabym pewnie nawet tysiąca złotych emerytury, dlatego będę dalej pracować – zapowiada. - Oczywiście dopóki będzie dla kogo. Mamy jeszcze trochę stałych klientów, głównie osoby starsze, które są z nami zżyte. Ale ubywa ich, już nawet nie z biegiem lat, ale miesięcy, a czasami tygodni.